sobota, 29 czerwca 2013

Facebook

Gdyby ktoś miał wątpliwości, jesteśmy na facebooku i warto nas polubić, bo prędzej czy później będzie jakiś konkurs. o tu jesteśmy

Telefony, kurierzy i pozytywne zaskoczenie.

Tak w ogóle, to nie lubię rozmawiać przez telefon. Od lat nastu i nawet podejrzewam skąd mi się to wzięło, ale to nie miejsce na rzewne love story o niespełnionej miłości do kryptogeja (niniejszym pozdrawiam Pawła).

Wyjątek robię dla panów kurierów, którzy zapewne z radością w sercu żwawo bieżą na moje drugie piętro, z jakąś uroczą paczuszką z równie uroczą zawartością. Ale najpierw dzwonią. Matka Testująca widząc obcy numer telefonu wyświetlający się na antycznej Nokii najpierw czuje radosne podniecenie, a kiedy słyszy: "dzień dobry, tu kurier, mam do pani..." osiąga apogeum ekscytacji zmieszanej z zaciekawieniem, albowiem z reguły czeka na więcej niż jedną paczkę i nie wie, czym dziś ją pan kurier uszczęśliwi. Tak też było kilka dni temu, kiedy pan kurier przyniósł całkiem ciężką i wypasioną paczkę od firmy CREDO PR, której to firmie i dobremu człowiekowi który paczkę nadał z tego miejsca ślicznie dziękuję. Paczka zawierała dobra wszelakie, a dziś napiszę o kosmetykach które w niej znalazłam, a które zaskoczyły mnie pozytywnie. Gorvita? A co to w ogóle jest i czemu ja tego nie znam, he? Tylko lat człowiek w nieświadomości egzystuje na tym łez padole, choć mu się wydawało że firmy kosmetyczne zna chyba wszystkie. A tu zonk. No ale do rzeczy. Nie mam zielonego ani w żadnym innym kolorze pojęcia, gdzie to kupić albo potajemnie zdobyć, ale wiem, że mi się to podoba i chyba Gorvitę polubiłam. Pierwsze wrażenie... cóż, stylistyka opakowań raczej przypomina poprzednią epokę i na tle konkurencji wypada raczej blado. Ale nie ma co się zrażać i oceniać książki po okładce.



Ten czerwony koleś znalazł się w odpowiednim czasie i miejscu, albowiem kilka dni wcześniej Matka Testująca w towarzystwie kolegi z pracy poszła wieczorem karmić komary na skwerku. Wróciła zaś w stanie matematycznym, tzn na rękach i nogach Matki można by uczyć dzieci w podstawówce liczenia do 100. Kariera nawet całkiem ciekawa, tylko żeby to cholerstwo tak nie swędziało, i żeby jaśnie Fenistil działał. A nie działa. Trochę bez przekonania ale jednocześnie z myślą "a co mi szkodzi" wzięła Matka Testująca ten czerwony czyli Panthenol Żel i sowicie wysmarowała sobie pewne partie ciała. Hmmm. Chyba działa. Wprawdzie nie jakoś spektakularnie długo, ale jednak czuć różnicę. Żel całkiem przyjemny, pachnący trochę ziołowo, skóra się nie lepi a do tego całkiem przyjemnie chłodzi. Szału nie ma, ale jednak jest lepiej i przy częstym smarowaniu ma się ochotę całować go po nakrętce. Zdaniem producenta jest hipoalergiczny, zawiera aloes, alantoinę i witaminy, łagodzi podrażnienia skóry spowodowane nadmiernym opalaniem itp, ukąszeniami owadów, poparzeniami przez meduzy. Plus za skład, krótki i rzeczowy. Na pierwszym miejscu woda, na drugim pantenol, na trzecim ekstrakt z aloesu, dalej leci propylene, glycol, glycerin, carbomer, triethanoloamine, alantoina, mentolpolisorbate-20, PEG-20 glyceryl laurate, tocopherol, linoleic acid, retinyl palmitate, DMDM hydantoin. Tubka zawiera 100 ml żelu.

Ten zielony to żel aloesowy, rekomendowany przez uzdrowisko w Rabce. Mimo, że tuby są podobnej wielkości, jest go o 50 ml więcej niż czerwonego kolegi. Przyjemny, lekko chłodzący i delikatnie pachnący żel, tak naprawdę nie wiadomo do której partii ciała, zatem używamy gdzie chcemy byle na skórę. Ze względu na efekt chłodzenia, całkiem przyzwoita letnia alternatywa dla balsamów. Skład: woda, ekstrakt z aloesu, propylene glycol, glycerin, symphytum officinale extract, pantenol, alantoina, carbomer, triethanoloamine, DMDM hydantoin.

Jeden i drugi zawiera składniki pochodzenia naturalnego i nie jest testowany na zwierzętach. Duży plus za to. Cóż, pozostaje mi polecić. Tylko gdzie to kupić...

czwartek, 27 czerwca 2013

Osmoza Care starcie drugie.

Dwa tygodnie temu było o patykach, dziś będzie o chusteczkach, żeby nie było że tylko patyki mi w głowie. Nie przyznaję się wprawdzie do obsesyjnego strachu przed krwiożerczymi i planującymi zamach na moje życie bakteriami, jednak informacje, że jakieś nienormalne ich ilości czają się na sklepowych wózkach uruchamiają moją wyobraźnię. A wyobraźnia mówi: "bleeeeeeeeeeee". Jakby ktoś nie wierzył to tak na szybko klik

Życie postawiło Matkę Testującą przed koniecznością zakupów w markecie w asyście Jeremiego. Zadowolony potomek rozsiadł się wygodnie w tym czymś do sadzania dzieci w wózku sklepowym, a jego zapobiegliwa matka wyjęła z torebki... TO

Czyli chusteczki antybakteryjne Ozmoza Care. Wyjęła i użyła, znaczy się przetarła wszystkie elementy wózka które Jeremi potencjalnie mógł dotknąć, po czym z czystym sumieniem mogła już obrać azymut na proszki do prania i inne takie.

Producent deklaruje, że chusteczki rozprawiają się z bakteriami w 99,9%. Sprawdzić nie mam jak, pozostaje wiara, poza wiarą w dobroczynne działanie jedzenia na moją duszę w coś jeszcze wypada wierzyć. Skład? no podany. Zagmatwana czarna magia, nic mi to nie mówi, ale wyciąg z aloesu raczej nie unicestwia bakterii, więc złego słowa nie napiszę, tak ma być i koniec. Opakowanie zawiera 40 chusteczek, ściśnięte są one jak sardynki w puszce w wygodnym plastikowym opakowaniu, mieszczącym się jak widać na zdjęciu w dłoni, jak również w każdej mojej torebce, czego już na zdjęciu nie widać. A skoro się mieszczą i jeszcze są na tyle uprzejme żeby zostawić miejsce dla innych rzeczy bez których damska torebka nie miałaby racji bytu, to czemu nie mieć ich zawsze przy sobie. Rzecz jasna oprócz wózka świetnie się nimi przeciera inne przedmioty oraz ręce, zwłaszcza jak na spacerze chce się coś zjeść a tu woda tylko w kałuży, stoi i czeka aż ją ktoś pogłaszcze. Chusteczki są naprawdę solidnie nawilżone, jedna wystarczy na moje i Jeremiego ręce. Są też perforowane, tzn nie wychodzą jedna za drugą tylko trzeba sobie odrywać, co absolutnie nie jest czynnością skomplikowaną i wymagającą oksfordzkiego dyplomu. Wad nie stwierdzono, pozostaje zatem zaprosić do drogerii Hebe i życzyć owocnej walki z bakteriami kałowymi.

sobota, 22 czerwca 2013

Nierutynowe żele pod prysznic.

Żel pod prysznic to kosmetyk, któremu trudno podbić me serce. Na rynku jest ich tyle, każdy kusi, każdy ładnie pachnie, dobrze się pieni i obiecuje niezapomniane chwile pod prysznicem. Taaa, jasne. Jednocześnie nie mam wobec żelów wielkich wymagań. Ma się dobrze pienić i ładnie pachnieć. Jeszcze nie trafiłam na egzemplarz, który by tych wymagań nie spełnił, w związku z czym żele zmieniam jak rękawiczki, a tak naprawdę myję się tym co wygram w konkursie. Przyznaję się jedynie do długiego i intensywnego romansu z żelem Palmolive mleko z miodem, który zapachem zauroczył mnie do tego stopnia, że byłam mu wierna dłuuuuugo. Ale to było naście lat temu.

Spośród całej masy różnych produktów myjących, zaintrygowały mnie żele marki Original Source, reklamowane jako żele nie zawierające rutyny. Niby zwykły żel, żel jak żel chciałby się napisać. Myje? myje. Pachnie? pachnie. Ale za to jak pachnie. Różne zapachy miałam, najpierw malina z wanilią, cudownie słodki, jeden z moich faworytów. Potem próbowałam z dragon fruit & capsicum, ale mąż mi go zarekwirował. Żele OS nie mają podziału na damskie i męskie, ale ten zdecydowanie do słodkich nie należy. Potem zaliczyłam bardzo przyjemną czekoladę z miętą, po niej czekoladę z pomarańczą (polecam miłośnikom delicji Szampańskich, zapach identyczny, można się pomylić albo zrobić komuś bardzo głupi dowcip). Aktualnie mam brytyjską truskawkę (choć nie wiem czym się różni od innych truskawek), która tak naprawdę bardziej pachnie jak syrop na gorączkę dla dzieci niż pyszna soczysta truskawka. Trudno, wybaczamy. Z racji upałów wyjęłam też miętę, naiwnie licząc na to, że może zostawi na skórze przyjemne uczucie chłodzenia. Przeliczyłam się, bywa.

Tak naprawdę nie widzę wad tych żeli. Proste przezroczyste opakowanie, stoi sobie na zakrętce więc wszystko pięknie ścieka na dół i się nie marnuje. Plus dla nakrętki, ma jakąś membranę, dzięki której żel nie wylatuje w sposób niekontrolowany. Gdyby ktoś miał wątpliwości, jest to produkt wegański, o czym informuje napis z przodu. Etykieta z tyłu informuje zaś o innych rzeczach, i to właśnie jest coś, co przełamuje rutynę i sprawia, że żele OS wyróżniają się wśród innych.

"Poczuj świeży powiew truskawkowego aromatu prosto od przyjaciół zza kanału. Pobratymcy Sherlocka co rano zakładają walonki i doglądają owoców, które później zamykamy w żelu OS British Strawberry, aby dostarczyć Ci intensywnych doznań pod prysznicem. Yes, indeed. Poczuj to- możesz pokochać albo znienawidzić. Wybór należy do Ciebie". Jest też instrukcja obsługi (wylej na dłoń i poczuj intensywną naturalność), prośba o oddanie pustego opakowania do recyklingu ("nie wiemy czy reinkarnacja istnieje, ale na pewno możesz dać tej butelce drugie życie. Może stać się zjeżdżalnią albo znakiem drogowym"). Dla chętnych na truskawkę w środku zimy jest też informacja, że spożycie nie jest najlepszym pomysłem. Skład- cóż. SLS na drugim miejscu, ale mniej mnie przeraża SLS w czymś, co zaraz zmyję ze skóry, niż w czymś co w skórę wnika. Pojemność żelu to 250 ml.



Jedyna rzecz do której się można przyczepić, to zwykła nakrętka (bez membrany) w żelach z edycji limitowanych (np wspomniane truskawka i mięta). Problem rozwiązałam tak, że nie wyrzuciłam nakrętek od innych żeli i zamieniłam co trzeba.

Gdyby komuś było mało, można sobie też sprawić płyny do kąpieli, niestety tylko w czterech wariantach zapachowych, podczas gdy samych żeli jest 12, plus sezonowe nowości, a obejrzeć je można tu

Lena Toys, ku chwale prostoty

Upał, chwilowy brak weny oraz pogłębiający się dół psychiczny nie sprzyjają blogowaniu. Ale jestem, wracam. Dziś będzie o zabawkach. Zabawek Jeremi ma pół pokoju. Dziś będzie o tych marki Lena Toys. Taniocha, która zaskoczyła mnie pozytywnie. Wprawdzie mamy od nich tylko dwie rzeczy, ale moim zdaniem warto na tę firmę zwrócić uwagę. Zaczęło się od rowerka, jeździka, czy jak go tam nazwać. Jeremi go sobie wypatrzył w sklepie zabawkowym w Pradze. Pokażę samo wejście do sklepu bo urzekło mnie absolutnie.



Gdyby ktoś nie dostrzegł niewątpliwego uroku wrót, po lewej mamy wejście dla VIPów, po prawej zaś wyjście dla VIPów. A dalej jest cudów masa, wśród których Jeremi wybrał sobie pojazd. Zaczął nim jeździć po sklepie i za Chiny ludowe nie chciał oddać. Skapitulowaliśmy. Pojazd ów nie był drogi, w przeliczeniu na PLN około 40 zł. Nie liczyłam na super-hiper jakość, ale jestem miło zaskoczona. Zakupu dokonaliśmy w marcu 2012 roku. Początkowo Jeremi jeździk zignorował, nawet planowałam już go sprzedać, ale w końcu się przekonał i zaczął użytkowanie. Była to całkiem niezła alternatywa dla rowerka biegowego, który został kupiony bez przymiarki i niestety okazał się ciut za duży. Jeździkiem Lena potomek jeździł po domu, jeździł po chodniku, jednym słowem nie oszczędzał go, zresztą w dalszym ciągu jeździ nim po domu, mimo tego zabawka poza otarciami na kołach nie ma żadnych śladów używania, pęknięć, nic kompletnie.

Tak naprawdę nie ma czym się zachwycać. Zwykły kawałek kolorowego plastiku, bez regulacji siodełka czy kierownicy, bez regulacji czegokolwiek, pozbawiony wszelakich funkcji, bajerów i udogodnień. Jedynie kierownica się kręci. Ale jednak trwały, solidny, i tani. Do tego lekki i łatwo się myje.



Drugą zabawkę tej marki kupiliśmy już w Polsce, jesienią 2012 roku. Jest to niewielka koparka, kosztująca około 30 zł. Solidna zabawka bez wypasu. Żadnych baterii, wrzasków, pisków, wycia, wodotrysków. Ale za to z kierowcą. Jeździ, otwiera się kabina kierowcy, ruchoma jest ta część... no ta którą można coś nabrać. Matka Testująca nie techniczna, słowa zabrakło, ale mniemam że każdy wie o co chodzi.



Podsumowując: tania ale naprawdę solidna i dziecioodporna alternatywa dla wyjco-grajców. Polecam

piątek, 14 czerwca 2013

Krzesełek do karmienia małe porównanie.

Dawno nic dzieciowego nie było, to będzie dziś. Pod lupę bierzemy dwa, dokładnie te które mamy na stanie.

Na pierwszy ogień idzie Antilop z Ikei. Zna go chyba każdy rodzic. Stały bywalec prawie każdej restauracji (Antilop, nie rodzic). Tanie jak barszcz i proste jak konstrukcja cepa plastikowe krzesełko, dostępne w trzech kolorach flagi francuskiej tudzież filmów Kieślowskiego. Za jedyne 49,99 zł każdy może stać się jego dumnym i szczęśliwym posiadaczem. Można je też nabyć na Allegro, w cenie rzecz jasna trochę droższej. Chętni na wersję wypas mogą za jedyne 15 pln nabyć białą tackę, a chętni na wersję full wypas pasiastą poduszkę, o taką

Antilop jest cudownie lekki i zajmuje mało miejsca, nie ma zakamarków w których mniej lub bardziej strawione pokarmy lubią bawić się z nami w chowanego. Idealny do mycia, idealny w podróży. Nasz sprawdził się na polu namiotowym, w podróży, nawet w góry go zabraliśmy i po wyprawie rozłożyliśmy przed autem. Demontaż odnóży nie wymaga specjalistycznych narzędzi, ani wiedzy na temat budowy jądra atomowego. Krótko mówiąc, złoży i rozłoży każdy jełop. Wystarczy te odnóża włożyć gdzie trzeba, wcelować bolcem i po sprawie.

Ma też Antilop minusy. Moje zdolne dziecko miało fantazję i rozbujało się w tym krzesełku, zatem można mieć wątpliwości co do jego stabilności. Stabilność i niska waga mają też wpływ na to, że średnio fajnie wyłuskuje się z krzesełka małego pożeracza, tzn nogi dziecka lubię ugrzęznąć w otworach, ja wyjmuję dziecko a nogi zostają, krzesełko lekkie więc podnoszę razem z dzieckiem, a nie zawsze jest druga para rąk która by przytrzymała. Drugi minus to brak regulacji wysokości. O ile mamy w domu jeden stół i to jeszcze pasujący wysokością do krzesełka, problem możemy uznać za niebyły. Gorzej jeżeli nie. Demontaż tacki też nie zachwyca, mógłby być bardziej intuicyjny i po prostu prosty ;) Trochę mi krwi napsuł. Zdecydowanie jest to krzesełko dla dzieci kochających jeść. Mi się takowe niestety nie trafiło, Jeremi jest niejadkiem który potrafił (jak cudownie pisze się o tym w czasie przeszłym) jeść zupę godzinę. Bywały przy tym histerie, i tu Antilop był niezbyt dobrym wyborem, gdyż oparcie jest niskie a mały histeryk miewał taką dziwną fantazję i wyginał się do tyłu.

Ostatnia kwestia- pasy. No są. Ale obejmują tylko dolną część ciała. A jak się ich nie użyje (nie są na stałe do krzesełka przymocowane) to mały cwaniak radośnie z krzesełka wychodzi, staje na wyprostowanych nogach i pozdrawia publiczność ciule i serdecznie. Tacka nie jest niestety regulowana, więc nie można jej przysunąć do dziecka tak, żeby nie wylazło z krzesełka.

Mimo wszystko uważam, że warto Antilopa zakupić z myślą o wyjazdach, wakacjach, samochodowych eskapadach itp.

Drugie krzesełko to wielka ciężka i nieporęczna kolumna Zygmunta o nazwie Fisher Price, kolekcja precious planet. Nie jest to krzesełko na które wydamy 50 zł, nieee, kosztuje ono w granicach 300-500 zł o ile mnie pamięć nie myli. Ta górna granica cenowa to Smyk, dolna to allegro. W przeciwieństwie do Antilopa, FP jest bardzo stabilny. Nie przewrócą go wrzaski mojej sąsiadki z dołu, ani (jak mniemam) powrót pijanego pana domu po alkoholowej libacji. Oparcie jest regulowane jedną ręką (przydatne jak sobie urocze maleństwo komara utnie) i wysokie, powleczone bardzo fajnym materiałem. Fajność tegoż polega na tym, że jest miękki, przyjemny i dziecko się w nim nie poci, a jednak powlekany czymś (nie wiem czym) co sprawia, że łatwo się z niego usuwa plamy, mokra ścierka i po krzyku. Bardzo przyjemnie pierze się też w pralce, nie płowieje. Łatwo się też do tego prania ściąga a potem zakłada z powrotem. Nie ma możliwości żeby dziecko wysunęło się dołem, ponieważ jest zabezpieczenie w postaci wielkiego wystającego czegoś, co widać na zdjęciu.

Jest też tacka z dodatkową wkładką, na tacce wgłębienie na kubek i drugie na jakieś drobne przekąski. Wszystko (tacka i wkładka) plastikowe, łatwe do umycia pod prysznicem, łatwe w montażu i demontażu. Tacka regulowana jednym ruchem ręki, można ją ustawić bliżej lub dalej od dziecka.

Regulacja wysokości jest (tu już trzeba użyć obu rąk) i to nawet dość spora bo siedmiostopniowa, zatem możemy sobie dopasować do każdego stołu. Jest i podnóżek ale niestety nie regulowany, małe dziecko może do niego nie dosięgnąć. Krzesełko się niby składa, ale to takie składanie które służy chyba tylko temu, żeby trochę mniej miejsca zajmowało jak nie jest używane. Niestety nawet złożone jest kolubryną.

Pasy są lepsze, obejmują ramiona, w sumie nie używaliśmy bo wystarczyło mocniej docisnąć tackę żeby dziecko nie wyszło. Regulacja tacki jest od strony rodzica, więc nie ma możliwości, że w małym łepku zalęgnie się kolejny pomysł zasługujący na nagrodę Darwina.

To teraz wady. Drogie, ciężkie, wielkie, nieporęczne, absolutnie nie do transportu. Podnóżek nie jest regulowany, cholera wie po co on tam egzystuje. W przypadku jednej osoby problematyczna jest regulacja wysokości z dzieckiem w środku, a im dziecko cięższe tym gorzej. Trzeba bowiem jednocześnie nacisnąć dwie czerwone wajchy i ciągnąć w dół albo podnosić do góry.

Podsumowując: każde krzesełko ma wady i zalety, nie ma niestety ideału. Jeremi ma prawie 3 lata i w dalszym ciągu korzysta z kolubryny (bez tacki), jest mu wygodnie i odpowiednio wysoko. Na zwykłe krzesło niestety jest jeszcze za niski. Na koniec wypadałoby rzucić kilka zdjęć.



wtorek, 11 czerwca 2013

Cuda na patyku czyli Osmoza Care starcie pierwsze

W imieniu swoim, Jeremiego i eks skórek męża poniewierających się w śmietniku dziękuję firmie Osmoza Care za wysłanie nam paczki produktów do testów. Recenzje tychże co jakiś czas będą pojawiały się na moim blogu. Dziś będzie pierwsza.

Wróciłam dziś z pracy wykończona jak rzadko kiedy, żeby mi w życiu za lekko nie było powlokłam się do fitness clubu, do chałupy powróciłam w chwale, żeby posłuchać narzekań współmałżonka na skórki przy paznokciach. Zmęczenie jak się okazuje nie odebrało mi jednak jasności umysłu, a w głowie zapaliła się żarówka. Ha! Przecież mam Osmoza Care. Masz człowieku i testuj.



W niewielkim kartoniku znajdziemy równie niewielki i poręczny plastikowy pojemniczek, a w nim 12 patyczków. Zamknięcie w porządku, nie łamie paznokci, nie wymusza posiadania muskułów by Pudzian, ale jednocześnie trzyma jak trzeba. Bardzo praktyczne i wygodne, zmieści się w każdej torebce, a i pewnie nie jednej kieszeni. O plecakach nawet nie wspominam. Ale co tam opakowanie, ważniejsze te patyki, cuda na patyku chciałoby się rzec. Wyglądają na pierwszy rzut oka jak patyczki do uszu, jednak nie są nimi a wręcz nie powinno się ich w tej części ciała umieszczać. Żeby uwolnić substancję trzeba złamać w połowie różową końcówkę (wykonuje się to bez problemu i nadmiernego wysiłku), a następnie zamiast gapić się głupkowato jak działa grawitacja przyłożyć białą końcówkę do skórki. Myśmy się oczywiście gapili bo to taaaakie fajne było. Aplikacja jest bezproblemowa i bezbolesna, nie podrażnia skóry, substancja jest bezwonna. Zawartość jednego cuda na patyku spokojnie starczy na 10 paznokci. Następnie czekamy minut 5, a jak już się doczekamy, mamy miękkie gumowate skórki, które łatwo usuwamy patyczkiem do skórek (nie dołączono, trzeba se samemu zorganizować).

Same zalety. Wygodne, poręczne, można użyć wszędzie, nie śmierdzi, i co najważniejsze- działa. Duży plus za innowacyjność produktu, nigdy wcześniej nie miałam do czynienia z patykami które trzeba łamać. Żadnych tubek gubiących nakrętki, żadnego brudzenia paluchów. Jestem na tak. Minusem może być dostępność. Od niedawna produkty Osmoza Care dostępne są w drogeriach Hebe, niestety nie każdy ma w swoim mieście drogerię tej sieci. Na koniec lista sklepów oraz facebookowy profil Osmoza Care i już mogę udać się w objęcia Morfeusza. Dobranoc :)

poniedziałek, 10 czerwca 2013

Już był w ogródku, już witał się z gąską...

Tak właśnie. Już Matka Testująca się zachwycała, już szukała gdzie cudo można kupić, już recenzję pełną ochów i achów pisała... Ale zacznijmy od początku. Nie lubię mieć na półce w łazience kilka otwartych butelek z żelami, kremami czy czymkolwiek kosmetycznym. Nie i już. Skończy się jedno, wyjmę drugie. Ale dla tego peelingu zrobiłam wyjątek. Wygrałam go jak zwykle w konkursie, poczytałam opinię, i doczekać się nie mogłam. Dotarł w środę. Od środy do niedzieli cudem jakimś nie biegałam wokół niego z łyżką, bowiem peeling pachnie zdecydowanie konsumpcyjnie. Słodko, kokosowo, obłędnie. Do tego ma gęstą konsystencję, taką że łyżka staje. Mniam. Byłam pewna, że mi się spodoba, bo w opakowaniu wyglądał na gęsty zdzierak, taki jak lubię. A do tego ten zapach. Czego chcieć więcej...





W okrągłym plastikowym opakowaniu znajdziemy 225 gram gęstego peelingu. Jest i sreberko. No to testujemy. I............ łeeeeeeeeeeeee. No nie tak miało być. Peeling jest owszem gęsty, ale tak naprawdę drobinek peelingujących nie ma wiele, więc trzeba się trochę natrzeć, aż się wreszcie na nie trafi. Cholera no, a miało być tak pięknie. I w ten sposób peeling solny z Rossmanna w dalszym ciągu nosi na nakrętce złotą koronę, a ja szukam ideału. Szkoda, bardzo szkoda...

piątek, 7 czerwca 2013

Maseczka z wbudowanym alarmem.

Mowa o maseczce niemieckiej marki Balea. Dwie inne miałam już przyjemność testować tu ,tym razem przyszła kolej na cynkową. Szczerze pisząc, większe zaufanie mam do maseczek, których się nie zmywa tylko usuwa resztki które się nie wchłonęły. Do tej podeszłam zatem z dystansem, ale lubię się czasem pozytywnie zdziwić. To się zdziwiłam.



Saszetka zawiera dwie oddzielnie zapakowane porcje, choć moim skromnym zdaniem ilość spokojnie można by podzielić na trzy. Maska ma kolor śnieżnobiały i gładką konsystencję. Rozsmarowuje się łatwo, nie piecze. Należy ją zmyć po 10-15 minutach. I w tym momencie mamy największe zaskoczenie, bo kiedy następuje ta magiczna wiekopomna chwila kiedy zdajemy sobie sprawę że to już, białe mazidło na facjacie nagle zaczyna piec jak opętane, więc galopem udajemy się do łazienki żeby sobie ulżyć. Efekt? pozytywny. Skóra sprężysta, rozjaśniona, gładka i promienna. Przez chwilę pojawiło się uczucie ściągnięcia, ale trwało tak krótko że nie zdążyłam sięgnąć po krem na noc. Do tego fajnie wysusza syfy na brodzie. Pewnie jedyną wadą jest dostępność zarówno tej maski jak i wszystkich produktów Balea.

wtorek, 4 czerwca 2013

Co w wannie piszczy

Mój szanowny potomek uwielbia kąpać się w wannie. Rzecz jasna jak kąpiel to na full wypasie, z pianą, kolorową wodą, bańkami mydlanymi i pierdylionem zabawek. Taką kąpiel zażyczył sobie w Dzień Dziecka.

1. Tabletki barwiące wodę Liliputz. Dostępne w Rossmannie i tylko tam, w kolorze niebieskim i czerwonym. U naszych sąsiadów zza zachodniej granicy dostępne są zielone. Niestety Polaków ten zaszczyt nie kopnął. Może kiedyś... Pierwszą tubkę wygrałam w konkursie, razem z kilkoma innymi specyfikami marki Liliputz. Dziecku się spodobało, strasznie go rajcuje, że może wrzucić tabletkę do wanny i patrzeć, jak woda zmienia kolor. Jak kogoś rajcuje intensywny kolor wody to można wrzucić dwie sztuki, Matka Testująca jest oszczędna i wrzuca jedną. Nie ma tak dobrze. Ot taki se gadżecik, poza barwieniem wody i wydzielaniem przyjemnego zapachu (kiedy jeszcze jest w stanie stałym a nie płynnym) nie robi nic. Dla mnie zbędna rzecz, dziecko by polemizowało więc niech wrzuca dalej. W tubce znajdziemy 10 tabletek, za które Rossmann życzy sobie coś około 7-8 zł o ile mnie pamięć nie zawodzi.



2. Kredki do rysowania w wannie. Cieszyłam się jak je wygrałam, cieszyłam jak mi je poczta doręczyła, cieszyłam jak dałam je dziecku, przeklinałam po pierwszej próbie. Nie wywalę bo Jeremi je lubi i zaraz by pytał gdzie są.



Zaczniemy od zalet bo dopatrzyłam się jednej: koncertowo zmywają się z wanny. A teraz nastąpi lista wad. Kredki jak widać na załączonym obrazku, mają postać sztyftu wsadzonego do plastikowej tubki. Pomysł zacny, albowiem nieszczęsne kredki haniebnie brudzą ręce, i bynajmniej nie dają się zmyć tak od razu. I wszystko byłoby pięknie, gdyby nie fakt, że są dziadowsko osadzone w tym plastiku, prowizorycznie znaczy się. Wypadają z tych plastikowych tubek, dziecko chwyta ręką bo przecież po to ma kredki żeby ich używać, a ty matko szoruj potem małe kolorowe rączki. Kolory ładne i intensywne, jednak na wannie wyglądaj gorzej czyli blado, czasami wręcz ciężko nimi malować, zwłaszcza jak powierzchnia jest mokra. Widział ktoś kiedyś suchą wannę w trakcie kąpieli? No właśnie. Podsumowując: omijać łukiem szerszym niż mój zad.

3. Myć też się czymś trzeba a i dobra piana nie jest zła.



Ten koleś po lewej to Kojący płyn do kąpieli na dobranoc marki Johnson's baby. Pachnie to to przyjemnie i niezbyt nachalnie, szkoda że tylko w butelce. Po wlaniu do wanny w ogóle go nie czuć, żeby uzyskać obfitą pianę trzeba wlać go dość sporo, a piana i tak znika prawie tak szybko jak lody w moim otworze gębowym. Te formuły ułatwiające spokojny sen to dla mnie wciskanie marketingowego kitu, bo jak coś co wcale nie pachnie w wannie ma wpływać na mój sen. Żeby nie było, sama używam tego paskudztwa więc wiem jak jest. Przeciętniak straszny, na pewno go nie kupię, w sumie w konkursach wygrałam 3 butle, jedną właśnie wykończyłam, dwie czekają na swoją kolej. Wydajne to coś nie jest i chwała mu za to. Bez parabenów ale z SLESem na czwartym miejscu w składzie. Nie widzę ani jednego powodu, żeby kiedyś wydać na to moją ciężko zarobioną kasę.

Ten obok to płyn do mycia ciała i włosów z serii Ja i mama firmy Oceanic. Niby jest ok. Wygodna forma z pompką, nie zacina się, dobrze się pieni i nie podrażnia skóry. Niby do niczego się nie można przyczepić. Dopóki nie spojrzymy na skład, który woła o pomstę do nieba. Specyfik dla niemowląt od pierwszego miesiąca życia na drugim miejscu w składzie ma Sodium Laureth Sulfate. Co to właściwie jest? ano takie coś i skoro inne firmy potrafią wyprodukować kosmetyki tanie i bez tego dziadostwa, to znaczy że się da i w każdym Rossmannie czeka na nas dużo tańsza niż Oceanic alternatywa. Na trzecim miejscu mamy disodium laureth sulfosuccinate, czyli kolejne dziadostwo. Jakby to ładnie podsumować... wstyd Oceanic, po prostu wstyd chcieć za to prawie 2 dychy i wciskać naiwnym ludziom że to super dla niemowlaka. Uczcijmy to minutą ciszy.

niedziela, 2 czerwca 2013

Smerfowo, niebiańsko, po prostu niebiesko

Lakier marki Golden Rose wygrałam (a jakże) w konkursie. Na dobry początek spodobało mi się opakowanie. Nie wiem czemu, bo tak i już.



Pędzelka pędzelkiem bym nie nazwała, to bardzo zacny ławkowiec, szerszego nigdy nie widziałam. Lakier ma śliczny błękitny kolor, który urzekł mnie od razu. Aż korci żeby namalować na paznokciach białe chmurki. Nie bardzo miałam czym więc zafundowałam paznokciom niebieskie niebo i musiały się nim zadowolić. Taki lajf. Ławkowcem maluje się dobrze, ale ciężko zrobić poprawki bo zaczyna się mazać, a tego nie lubię. No trudno. Producent zapewnia, że już jedna warstwa dobrze kryje. Baaaardzo zabawne.



Warstwa druga to jeszcze nie to o co nam chodzi



Poprzestajemy zatem na trzeciej i jest ok.



Na koniec dnia pierwszego zrobiłam jakieś drobne poprawki. Lakier miałam na paznokciach trzy dni, i na koniec trzeciego dni wyglądały jak widać



Nie ma tragedii, ale do ideału daleko. Jak by tu podsumować... Jest całkiem ok, ani beznadziejnie, ani fantastycznie. Przeciętniak taki. Trója Golden Rose, możesz wracać do ławki.

sobota, 1 czerwca 2013

Tak jakby miała Matka Testująca za dużo miejsca w chacie...

Ale nie ma i ubolewa. Żeby była chałupa jeszcze bardziej zagracona, kupiła Matka potomkowi z okazji Dnia Dziecka hulajnogę. W październiku kupiła, jak dostała w robocie ekstra premię. Czekała se hulajnoga i czekała, aż się doczekała. Dylematu pt "jaka hulajnoga" praktycznie nie było. Na pewnym forum internetowym dot. zakupów, jak ktoś pyta jaką hulajnogę kupić 90% użytkowniczek woła głośno: "mini micro". Na nic prośby o polecenie czegoś tańszego, jak nie masz kasy to kup używaną albo zrób z kimś zrzutę, albowiem tylko Jedyna Słuszna hulajnoga zagwarantuje dziecko zdrowy rozwój, aktywny start i zęby mleczne wolne od próchnicy.

Cena tego szwajcarskiego cuda nie podobała mi się i nadal nie podoba. No ale skoro ona taka super to niech będzie, wydam te 3 stówy na połączenie plastiku i metalu, plus tekstylny stylowy mikroplecaczek. A nie, trochę włókna węglowego też tam ponoć wpakowali. Największy mój zarzut to brak regulacji wysokości. Biorąc pod uwagę zdzierczą cenę sprzętu, jest to wielkim przegięciem że nie ma tak podstawowej rzeczy. Waga natomiast podoba mi się znacznie bardziej, nie przekracza bowiem 2 kg.

Jakość wykonania na plus, ale za tą cenę nie może być inaczej więc zaskoczona nie byłam. Hulajnoga ładna, lekka, solidnie wykonana. Można ją mieć w wersji podstawowej, lub wzbogaconą o mały plecaczek montowany na rurze. Przyda się na soczek lub ulubionego resoraka. Wersja różowa zamiast plecaczka ma uroczą torebusię w kolorze rzecz jasna różowym, wersja podstawowa występuje zaś w wielu różnych kolorach. Montaż prosty jak konstrukcja cepa, mimo braku instrukcji po polsku małżonek dał radę, a uszczęśliwione dziecko wraz z moknącą na deszczu matką, mogło testować na podwórku swój prezent. Powiedzmy, że idzie mu średnio, ale przecież nie od razu Rzym zbudowano.

Na koniec opis ze strony aktywny smyk

"Główną zaletą Mini Micro jest zastosowanie innowacyjnego systemu jezdnego. Młody kierowca steruje hulajnogą delikatnie się przechylając i przenosząc ciężar ciała w odpowiednią stronę (podobnie jak w deskorolkach) oraz odginając drążek kierownicy w lewo lub prawo. Przednie kółka skręcają się bardzo delikatnie, co zapobiega wywrotkom jakie mogą mieć miejsce przy tradycyjnych hulajnogach podczas nagłego, ostrego skrętu przedniego koła." Po kliknięciu w linka powyżej możemy poczytać o innych zaletach tego cuda. Niestety tekst nie daje się skopiować.

No to jeszcze kilka zdjęć



Podsumowanie. Hulajnoga wydaje się być super, nie żałuję zakupu, ale będę obstawać przy opinii, że brak regulacji wysokości to spore przegięcie przy cenie hulajnogi. Fakt, że jeżdżą na takiej dzieci celebrytów obchodzi mnie tyle co sznurowadła w bucie sąsiada.

Wsiego naj

Z okazji Dnia Dziecka rzecz jasna. Tym małym dzieciom, i tym większym, tym przeterminowanym też. Tym wewnętrznym i tym jeszcze nienarodzonym. Tym co są dopiero w planach też życzę, przyszłym wpadkom też, żeby nie było, że dyskryminuję.