niedziela, 23 marca 2014

Suplementy w diecie dziecka

Dawać, nie dawać- oto jest pytanie.
Moim zdaniem czemu nie, byle z rozsądkiem, choć wiadomo, że co naturalne to naturalne.
Ale czasem się nie da.
Jeremi nie lubi ryb, które powinno się spożywać ze względu na kwasy omega 3 i 6.
Można uzupełniać tranem, jest przecież taki smakowy dla dzieci marki Mollers.
Może go kiedyś kupię, jak przestanę się bać, że wydam kasę a on mi tego nie ruszy, co by mnie wcale nie zdziwiło.
Póki co mamy omisie. Czekoladki z mlecznym nadzieniem. Każda oddzielnie zapakowana, w małym kartoniku są cztery sztuki. Ceny nie znam, wygrałam w konkursie.



Ponoć do kupienia w Rossmannie i aptekach.
Tu strona producenta.
Chciałabym, żeby Jeremi spożywał zgodnie z zaleceniami sztukę dziennie, ale nie zawsze ma ochotę niestety.

Za to na żelki ochotę ma zawsze, więc jak już musi to niech je witaminizowane.
Kilka firm ma takie w ofercie, np Marsjanki, Ceruvit, DrWitt, oraz nasz rodzimy Vibovit.
Któż z łezką w oku nie wspomina siermiężnego kartonika z saszetkami, których zawartość wyjadało się tylko i wyłącznie paluchem, a rozpuszczenie jej w wodzie było profanacją.
Lata minęły, teraz Vibovit idzie z duchem czasu, ma profil na facebooku i produkuje żelki z witaminami.







Opakowanie jest plastikowe, a w otworze idealnie mieści się mała rączka, która jak widać na zdjęciu w pierwszej kolejności wybiera zielone żelki.
Są morskie stworzenia, są literki, są jeszcze jakieś inne, my mamy to co wygrałam w konkursie.
Żelki to u nas motywator kolacyjny. Jedz ładnie to dostaniesz żelka.

Najważniejszy jest jednak Sambucol. Smaczny i słodki syrop, który Jeremi przyjmuje codziennie w okresie zachorowań. Butelka 120 ml wystarcza na niecały miesiąc.
Syrop nie należy do tanich, kosztuje około 30 zł, ale bardzo często jest w promocji w Super-Pharm.
Aktualnie mam spory zapas, bo niedawno dwie butelki kosztowały 25 zł.

Wersja różowa czyli Kids jest przeznaczona dla dzieci w wieku 3-6 lat.
Dla starszych (6-12) jest wersja żółta czyli Junior.
Po 12 roku życia można już spożywać wersję dla dorosłych, a jak ktoś nie lubi syropu to ma alternatywę w postaci kapsułek.
Czy działa? Nie wiem. Jeremi jest nim faszerowany pierwszy sezon i muszę powiedzieć, że nigdy dotąd w okresie zwiększonej zachorowalności nie chorował tak rzadko.
Od września ospa sztuk 1, jakaś jelitówka sztuk 1, i trwająca 5 dni infekcja w listopadzie sztuk 1.
Teraz dopiero na dniach zaczął kaszleć,więc otworzyłam nową butelkę Sambucolu.
Być może dziecko mi się po prostu wychorowało i nabrało odporności, a syrop nie ma z tym nic wspólnego.
Mimo wszystko wolę nie ryzykować, a poza tym w coś poza czekoladą trzeba wierzyć.


sobota, 22 marca 2014

Co w kosmetyczce piszczy

Była sobie kosmetyczka. Jest właściwie, bo mimo sędziwego wieku lat nastu ma się chyba całkiem dobrze.
Naście lat w bliskiej relacji ze mną, toż to zasługuje na ozłocenie jej.
Kupiona w zamierzchłych czasach kiedy hipermarkety Geant (to te francuskie, mało który Polak umiał wymówić) nie były Realami, a sklepy "wszystko po 5 zł" znało się z opowieści wujka z Hameryki.
I nie było Facebooka a obsługi Internetu człowiek uczył się na informatyce. Abstrakcja? Nie, było pięknie.

Kosmetyczce prawie nic nie dolega. Zmieniają się tylko kosmetyki do robienia tapety które w niej mieszkają.

Lusterko. Tej samej marki co kosmetyczka. Obudowa trochę wytarta ale co tam. Lubię je.
To czerwone to pomadka. Wzięta za punkty w Super-Pharmie żeby się nie zmarnowały.
Pozytywnie mnie zaskoczyła. Jest miękka, dobrze się nią maluje. Kolor trafiony w mój gust, wyrazisty ale nie robi efektu ruskiej kurtyzany. Do tego trzyma się przyzwoicie, chociaż dwudaniowego obiadu raczej nie wytrzyma. Jednodaniowego też raczej nie.
Nazywa się ona Maybelline Hydra Extreme.







U mnie występuje w duecie z błyszczykiem Glam Shine L'oreala, wygranym rok temu w loterii princessy.
Błyszczyk jako taki mnie nie jara bo poza delikatnym połyskiem nie daje ani koloru ani satysfakcji.
Ale w duecie nie jest źle. Na przedostatnim zdjęciu błyszczyk po prawej, pomadka po lewej.
Reszta zdjęć



Ten ogryzek to kredka do brwi. Napisy ma tak starte, że nawet nie wiem jaka to firma, ale jakaś popularna.
Nie łamie się i miękko rysuje. Jestem zadowolona.
Krótka jest od temperówki, czarne mi akurat nie smakują. 


Tusz Double Effect Maximizing Mascara. Mało popularna w naszym kraju niemiecka marka Etre Belle. Tusz wygrany dawno temu na ich profilu facebookowym. Gdybym chciała go kupić nie wiedziałabym gdzie. Kupić nie chcę bo w kolejce czekają trzy następne. Cena mnie zaskoczyła, 120 zł za tusz który nie powala na kolana i dupy nie urywa.
Jest całkiem przyzwoity, ale trzy razy tańsze były równie dobre.
Na początku strasznie sklejał rzęsy, teraz już tego nie robi. Kiepsko maluje dolne rzęsy, szczoteczka za duża, ciężko dotrzeć do najkrótszych rzęs.
Plus za możliwość postawienia w pionie. Nie wiedzieć czemu lubię tak stawiać tusze.
Co niezwykłego w tym tuszu?
Ano jednym tuszem można osiągnąć efekt normalny i efekt hardcorowy.
W moim przypadku ten drugi to po prostu normalny, a ten pierwszy nie nadaje się do tego żeby wynieść śmieci.
Jestem nieszczęśliwą właścicielką rzęs gęstych i krótkich. A lubię je mieć długie, i nie istnieją za długie.
Co odpowiada za tę różnicę, skoro jest to ten sam tusz i ta sama szczoteczka?
Ano w środku zapewne egzystuje sobie jakiś filtr który sprawia, że na szczoteczce pozostaje dużo mniej tuszu. Filtr to chyba konstrukcja rurka w rurce, bo ta od Look1czyli normalnego jest dużo cieńsza i wychodzi z grubszej, którą możemy oglądać wybierając opcję Look2.
To nie jest zły tusz. Jak już przestanie sklejać rzecz jasna. Przyzwoicie wydłuża, nie robi efektu pandy, zmywa się bez problemu. Ale ma też wady które opisałam wyżej a które sprawiają, że 120 zł bym za niego nie zapłaciła.
Zdaniem ulotki jeżeli chcemy żeby było jeszcze bardziej ekstremalnie, należy najpierw zastosować Look2 a po nim Look1. Próbowałam, rzęsy wyglądały jak po samym Look2.
Poszłam wynieść śmieci i gacie sąsiada nie spadły z wrażenia ze sznurka, więc ekstremum nie zostało osiągnięte.
Zdjęć rzęs nie będzie niestety bo samojebki nie są moją mocną stroną (łagodnie rzecz ujmując), a Jeremi specjalizuje się raczej w fotografii podłogowej, czyli własne buty (albo i nie) na tle powierzchni płaskich.







Cienie. Znów mało popularna marka Lambre.

Kiedy wygrałam tę paletkę w konkursie wyglądała tak ślicznie jak na zdjęciu.
Teraz wygląda tak.



Plusy:
-cudna i ładnie wykonana kasetka w stylu secesyjnym
-ładne kolory
-miękko i łatwo się maluje, nie obsypują się na świeżo pomalowane rzęsy
-możliwość wyboru kolorów cieni do kasetki (spory wybór)

Minusy:
-brak aplikatora, trzeba sobie dokupić
-dostępność, w Rossmannie to my tego nie kupimy. Aż wlazłam na stronę producenta i co? I nie ma, jeżeli wycofali to szkoda.
-10 h (bo tyle nie ma mnie w chałupie) nie wytrzymuje.

Jak widać turkusowy jest najmniej zużyty. Jest dość ciemny więc raczej na wieczór, a wieczory niestety z reguły spędzam w dresie.
Rzecz jasna z powodu gabarytów kasetki nie trzymam w kosmetyczce tylko obok.

Mamy też pilnik. Zwykły, szklany. Kolor mi się podobał.

Bystre oko dostrzeże też jakieś antyczne brązowe cienie do powiek, które zajmują miejsce i nie wiem na co czekają. Ale kobiet nie da się zrozumieć. Niektórych mężczyzn niestety też nie.

Jak widać kosmetyczka nie pęka w szwach i są w niej tylko rzeczy podstawowe.
Różu do policzków nie używam, bo obawiam się że jedyne co bym osiągnęła to efekt skacowanego klauna po całonocnej imprezie w remizie.
Rozświetlacze, jakieś bazy czy bronzery to dla mnie abstrakcja na poziomie budowy silnika.
Kiedyś robiłam kreskę eye-linerem, i jak już zaczęła przypominać kreskę a nie wydruk EKG, stwierdziłam, że wyglądam jak debilka i wywaliłam eye-liner w cholerę.
Może i powinnam się nauczyć jak używać tych wszystkich cudów.
Jak ludzie zaczną uciekać na mój widok zapewne to rozważę.

piątek, 21 marca 2014

OsmozaCare. Bo lubię Osmozę.

Dziś będzie krótko, bo choć bardzo kocham piątkowe wieczory (cisza, spokój, nogi pod kocem i poczucie, że już nic dziś nie muszę) to tak bardzo mam dziś ochotę na spotkanie z Morfeuszem.
Dziś na świeczniku ostatni z testowanych przeze mnie produktów antybakteryjnych marki OsmozaCare, czyli po prostu żel.
Poręczne i niewielkie opakowanie zawiera 100 ml żelu.
Zamknięcie bez zarzutu. Trzyma mocno i nie łamie palców. Żadnych nakrętek które tylko marzą o tym żeby odzyskać wolność w najmniej oczekiwanym momencie.
Żel jak widać na zdjęciu jest przezroczysty. Konsystencja rzadka więc trzeba szybko rozsmarować zanim zechce dołączyć do tych wszystkich uciekających nakrętek. Harem by był jak malowany.
Na początku nie pachnie przyjemnie, chyba że ktoś lubi zapach alkoholu, wszak o gustach się nie dyskutuje.
Za chwilę jednak zapach się zmienia, ale jeżeli ktoś oczekuje grejpfruta co to niby w składzie jest to raczej się rozczaruje. Jest przyjemnie, ale albo to nie grejpfrut albo słoń mi nadepnął nie tylko na ucho i język ale także na nos. W sumie to by mnie szczególnie nie zdziwiło.
Podsumowując: jestem zadowolona. Ręce świeże, efekt osiągnięty.
Żel ma jednak sporą konkurencję w postaci musującej pianki i uniwersalnych chusteczek tej samej marki, więc ciężko będzie mu się wdrapać na pierwsze miejsce.

Dziękujemy marce OsmozaCare za możliwość testowania produktu.
Jeszcze mi zostały do opisania patyczki na afty, tylko rzeczonych jakoś nie mam.
Jeremi też nie. Nic, poczekamy.
A tymczasem odmeldowuję się. Morfeuszu, grzej łóżko.

poniedziałek, 17 marca 2014

Ticket to ride: Europe czyli Wsiąść do pociągu: Europa.

Jeżeli komuś tytuł jest doskonale znany to niczego ciekawego się z tej notki nie dowie.
Jeżeli nie to uprzejmie donoszę, iż jest to tytuł gry planszowej.
Pewnie co niektórym gry planszowe kojarzą się z nudną rozrywką dla dzieci, typu warcaby, chińczyk, młynek, w najlepszym razie scrabble czy monopol.
Nic bardziej mylnego. Planszówki od kilku lat przeżywają drugą młodość, tytułów jest tyle że prędzej mi sąsiad z ostatniej klatki własnoręcznie auto umyje niż je spamiętam, i na pewno nie są nudne i dla dzieci.
Na zimowe wieczory nie ma nic lepszego niż planszówka.
Sama wybieram takie które umożliwiają grę dwóm osobom, gdyż dziecię moje do tej zacnej rozrywki nie dorosło jeszcze, nad czym ubolewam i serce me krwawi.
TTR (z lenistwa tak będę grę w skrócie nazywać) to gra autorstwa Alana R. Moona, wydana przez Days of Wonder, przeznaczona dla 2-5 graczy w wieku minimum 8 lat.
Gra jest droga i to właściwie jedyna jej wada. Rzecz jasna w różnych sklepach kosztuje różnie, ale jest to wydatek około 120-150 zł. Najdrożej chyba w Rebelu, jak zwykle.
Mimo ceny uważam, że warto ją mieć, jest bowiem wykonana solidnie i naprawdę ładnie.

Pudełko. Solidne i kartonowe. Idealnie dopasowane, wszystko jest na swoim miejscu, nie ma zbędnej przestrzeni.



W pudełku znajdziemy:
-plastikowe wagony w 5 kolorach plus zapas w razie zgubienia

- plastikowe dworce w 5 kolorach (3 w każdym kolorze)

- 4 bezsensowne karty. Te po prawej są zwykłymi reklamówkami i nic nie wnoszą do gry. Ta na górze po lewej to ściąga z punktacją którą mamy też na planszy. Dolny lewy róg to bonus za ułożenie najdłuższej trasy, można go symbolicznie wręczyć tylko po co.


-karty wagonów w dużej ilości i różnych kolorach (8) plus lokomotywy zastępujące każdy kolor.

-karty z trasami. Niebieskie to trasy długie, brązowe to krótkie. Na każdej z nich zaznaczona jest ilość punktów którą otrzymamy za jej zrealizowanie.

-instrukcja. Papierowa i dość jasna poza pewnym punktem ale o nim potem.
-znaczniki punktacji po jednym z każdego koloru (to te kolorowe drewniane okrągłe krążki na trzecim zdjęciu)
-plansza



Na ostatnim zdjęciu wspomniana ściąga
Śmieszne kółka wokół planszy służą do zliczania punktów, zamiast zapisywać je na kartce po prostu kładziemy na nich znaczniki punktacji.
WYGRYWA TEN, KTÓRY UZBIERA NAJWIĘCEJ PUNKTÓW.
Na samym początku wybieramy kolor wagonów (45 sztuk) i znacznika.
Na samym początku losujemy z kupki trasy, osobno niebieskie czyli długie (losujemy jedną), osobno brązowe czyli krótkie (losujemy trzy), i decydujemy które z nich odrzucamy, a które z nami zostają.
Możemy zatrzymać wszystkie (ryzykując że nie da się ich zrealizować), możemy część odłożyć, ale minimum dwie muszą zostać.
Czasem trasy się częściowo pokrywają albo ta dłuższa zawiera w sobie krótszą, wtedy nie opłaca się takiej odrzucać. Czasem jednak trafią nam się rozrzucone po całej planszy i wtedy trzeba się zastanowić, czy starczy nam wagonów. Osobiście zawsze obmyślam jak trasy połączyć w jedno i czy wystarczy mi wagonów, mam ich przecież tylko 45.
Za zrealizowaną trasę dostajemy tyle punktów ile jest na karcie, jeżeli jednak nie uda się nam jej zrealizować (brak wagonów lub przeciwnik bezczelnie nam zajmie upatrzony kawałek trasy) ta ilość punktów jest odejmowana. Swoimi wybranymi kartami nie chwalimy się przeciwnikom.
Teraz karty wagonów. Każdy dostaje 5 wybranych losowo sztuk i nie pokazuje ich reszcie.
Pięć następnych kładziemy obok siebie przy planszy pociągiem w górę. Reszta ląduje obok, jako stosik, pociągiem do dołu.
Grę zaczyna osoba, która zwiedziła najwięcej stolic europejskich, następnie osoba zasiadająca po jego lewicy. Trochę to głupawe kryterium ale niech będzie.

W każdym ruchu możemy wykonać tylko 1 spośród 4 czynności.
-postawienie dworca (rzadko wykonywana czynność)
-losowanie kolejnej trasy. Jak wyżej. Może się zdarzyć, że niepotrzebnie na początku odłożyliśmy tyle tras. Teraz mamy wagony a nie mamy tras. No to sobie w ramach ruchu jedną wylosujemy. Chyba nigdy tego nie zrobiłam.
-zajmowanie fragmentu (odcinka) trasy (tylko jednego)
-losowanie/branie 2 kart pociągów.

Dwie ostatnie czynności wykonujemy najczęściej.
Żeby zrealizować trasę między dwoma miastami musimy zaliczyć kolejne odcinki.
Spójrzmy na przedostatnie zdjęcie. Żeby zrealizować trasę z Zurichu do Rzymu (nie wiem czy taka istnieje, to tylko przykład) potrzebujemy albo 2 zielonych i 2 czarnych kart pociągów, albo 2 różowych i 4 w obojętnie jakim kolorze (na szarych polach kładziemy dowolny kolor). Decyzja należy do nas. Drugi wariant jest dłuższy, zabierze nam 2 wagony więcej, ale też dostaniemy za to więcej punktów. Trzeba kombinować co bardziej nam się opłaca.
Skąd mamy brać te karty pociągów w danych kolorach? 5 z nich mamy już w ręce. Jeżeli karta której potrzebujemy jest wśród tych 5 które leżą sobie wagonami do góry, możemy ją wziąć kiedy przyjdzie nasza kolej. Gorzej, jeżeli przeciwnikowi też jest potrzebna a ma ruch przed nami.
Jeżeli wszystkie jawne kolory są nam potrzebne jak sanki w czerwcu, możemy dwie karty wylosować z kupki. Co nam się trafi- nigdy nie wiadomo.
Jeżeli zabieramy kartę lub karty (wszak w ramach ruchu przygarniamy dwie) spośród tych jawnych musimy wziąć taką samą ilość z kupki i położyć w miejscu tych zaanektowanych przez nas.
Jeżeli bierzemy jawnie leżącą lokomotywę, bierzemy tylko ją i zapominamy o drugiej.
Można zabrać dwie jawne, można wylosować dwie z kupki, a można wziąć jedną jawną z drugą wylosować z kupki.
Ale lokomotywę która zastępuje każdy kolor można świadomie brać tylko jedną. Jak nam się dwie trafią w losowaniu z kupki to mamy farta roku. Rzecz jasna wylosowane karty są tylko dla naszych oczu.

Jeżeli mamy w ręku tyle kart w danym kolorze żeby zrealizować odcinek trasy, bierzemy odpowiednią ilość plastikowych wagonów i układamy je na planszy.
Chcąc zatem jechać z Zurichu do Rzymu mamy w ręku dwie zielone karty. Karty oddajemy na kupkę (zgrywamy), na planszy układamy dwa wagony na zielonych polach, i przesuwamy znacznik punktacji o odpowiednią ilość punktów.

Na planszy spotkamy kilka niespodzianek.
1. Przeprawa promowa. To te szare pola, które możemy zastąpić dowolnym kolorem, ale tylko jednym. Trasa może być niebieska, zielona lub jeszcze inna, ale nie może składać się z kilku kolorów. Lokomotyw rzecz jasna zastępuje każdy kolor, i można sobie ułożyć odcinek trasy z samych lokomotyw, pod warunkiem że mamy ich tak dużo. Lokomotyw nie ma niestety wiele.
Na trasach promowych mamy symbole lokomotywy. 1 symbol=musimy wyłożyć 1 kartę z lokomotywą. 2=2 itd.
Są też zwykłe szare odcinki bez symbolu. Zobaczcie sobie na zdjęciu. Do nich lokomotywa nie jest konieczna.

2. Tunele czyli kwestia budząca wątpliwości podczas studiowania instrukcji. Na szczęście ludzie w Internecie pomogli. Tunele to te pogrubione odcinki. Trochę nam one komplikują sprawę. Na przedostatnim zdjęciu je widzimy: jest dłuższy szary i cztery krótsze: różowy, żółty, niebieski i zielony.
Żeby zrealizować np zielony, być może potrzebujemy tylko dwóch kart z zieloną lokomotywą a być może nie. Poza zgraniem dwóch zielonych kart musimy z kupki (tej z której losujemy jak nam te jawne karty nie pasują) wyciągnąć trzy kolejne karty. Jeżeli wśród nich nie ma ani jednej zielonej ani lokomotywy to mamy szczęście, zgrywamy te dwie zielone karty, układamy dwa wagony, doliczamy sobie 2 pkt i jest spoko.
Jeżeli natomiast spośród tych 3 wylosujemy zieloną lub lokomotywę, musimy z naszej talii wyjąć kartę w tym kolorze (lub lokomotywę) i zgrać razem z resztą. Jeżeli wylosujemy dwie lub trzy, to analogiczną ilość musimy zgrać. Zatem zanim porwiemy się na tunel, upewnijmy się czy w razie pecha w losowaniu mamy w zapasie katy w danym kolorze. Jeżeli nie mamy odcinek nie jest zaliczony a ruch przechodzi na następnego gracza w kolejności.

3. Trasy podwójne. Jeden kolor może ją zając tylko raz, zatem często stoimy obok naszego rywala.

No i jeszcze te dworce nieszczęsne.
Punkty w TTR zdobywamy za:
-zrealizowane bilety
-bezpośrednio za ułożenie odcinka trasy (to te co dodajmy na bieżąco przesuwają znacznik punktacji)
-10 punktów za ułożenie najdłuższej nieprzerwanej trasy bez żadnych odnóg.
-4 pkt za każdy niewykorzystany dworzec.
Czasem jednak dworzec trzeba wykorzystać. Wtedy zamiast 12 pkt (mamy 3 dworce do wykorzystania) dostajemy 8 pkt (przy wykorzystaniu 1 dworca).
Dworzec wykorzystujemy kiedy przeciwnik nam się wepchnie w trasę i zajmie odcinek, przez co nie mamy trasy zaliczonej. Można oczywiście próbować iść okrężną drogą, ale jeżeli zabrakło nam wagonów na dłuższą albo obok wszystko jest zajęte, nie mamy innego wyjścia jak w ramach ruchu w danej miejscowości postawić dworzec. Wówczas trasa jest zaliczona, ale jeżeli chcieliśmy z jej udziałem stworzyć naszą najdłuższą trasę za dodatkowe 10 pkt to niestety, musimy obejść się smakiem.

Gra kończy się jeżeli któremuś zawodnikowi zostaną maksymalnie 2 niewykorzystane wagony. Pozostali (łącznie z nim) mają wtedy po jednym, ostatnim ruchu.
Pokazujemy wtedy bilety z trasami i udowadniamy, że faktycznie je zrealizowaliśmy.
Dodajemy sobie punkty za dworce których nie wykorzystaliśmy.
Punkty zliczane na bieżąco można dla pewności podliczyć jeszcze raz. Ściągę mamy na planszy.
Liczymy też najdłuższą trasę i jej twórcy przyznajemy 10 pkt.

Zdaję sobie sprawę,  że to może brzmieć skomplikowanie.
Zasady tak naprawdę są banalnie łatwe, ale jak się czyta instrukcję po raz pierwszy nie wygląda to tak różowo. Mąż mojej mamy orzekł, że bez pół litra temat nie jest do ogarnięcia.
Daliśmy jednak radę bez. :)
Wystarczy raz zagrać i już wszystko jest zrozumiałe.

Na koniec jeszcze o wersjach i dodatkach,. Omówiłam mniej więcej ( w instrukcji jest więcej niuansów na które nie mam czasu) wersję Europa, przedstawiająca kontynent z 1901 roku.
Oprócz niej są też inne wersje i dodatki do tej gry.

Wersja Ameryka to prawie to samo co Europa, jest nieco mniej rozbudowana, tzn nie ma dworców, tuneli i przepraw promowych. Grafika też inna, w końcu to inny kontynent.

Nordic Countries. Tym razem mamy mapę Skandynawii. Różnica jest taka, że jest to gra przeznaczona dla 2 lub 3 graczy, podczas gdy Europa uszczęśliwi aż 5 osób naraz.
Spotkałam się z opiniami, że w Europę nie da się grać w dwie osoby. To nie prawda, da się grać tylko rozgrywka przebiega inaczej, mniej dynamicznie, mniejsza interakcja, mniej przeszkadzania.
Wersja Skandynawska zapewnia dwóm osobom taką interakcję i dynamikę jak Europa czterem osobom.
 Inne są też kolory wagonów: czerń, biel, filet. Ciekawe.

Są też dodatki. Holandia, Azja, Afryka, Indie/Szwajcaria, USA 1910, Europa 1912.
Niestety cena czterech pierwszych oscyluje wokół stówy. Za tą cenę dostajemy piękną nową planszę i równie piękne karty z wagonami. Plastikowe wagony musimy mieć z Europy. Azja dostarcza nam 9 wagonów z każdego koloru.
USA 1910 i Europa 1912 to dodatki bez planszy, tylko karty ale dające nowe urozmaicenia, co może okazać się bardzo przydatne kiedy gra zacznie nam się nudzić. Te dodatki w Rebelu kosztują 6 dych.
Być może kupię. 

Przed chwila natknęłam się na edycję limitowaną z okazji 10 urodzin gry
Na zdjęciach mamy cudo, istny majstersztyk. Niestety cena (3 stówy) skutecznie studzi mój zapał.

Jest też wersja Marklin Edition która wydaje się całkiem ciekawa, wersja halloween, karcianka, Alvin&Dexter oraz Dice Expansion czyli taka dziwna wariacja.
Jak widać Days of Wonder dba, żebyśmy się nie znudzili wersją podstawową. 
Tylko czemu tak drogo...

Podsumowując: świetna gra. Jest element losowości, sporo się trzeba nakombinować, za każdym razem rozgrywka wygląda nieco inaczej. A jak się znudzi można dokupić dodatek.

Kurde, cieszę się że skończyłam. To było męczące. Ale mam nadzieję, że kogoś przekonałam do tej naprawdę bardzo fajnej gry.

P.S. szukajcie w swoich miastach wypożyczalni planszówek. Warto przetestować zanim wyda się kasę.










wtorek, 11 marca 2014

To kto wygrał w konkursie?

Dziękuję Wam wszystkim za udział. Chciałabym nagrodzić wszystkich, ale ze względów finansowych nie jestem w stanie.
Jedno mogę napisać, już myślę o następnym konkursie, o ile uda się współpraca z jedną bardzo fajną firmą.
Jeżeli się nie uda, to sama coś zasponsoruję.
Mała rączka wylosowała tzn And the winner isssssssss
Może ma żonę/partnerkę/kochankę, a może sam lubi dbać o swoje paznokcie.
Moje patyki testował małżonek.
W każdym razie zapraszam na pw na facebooku, a pozostałych zapraszam na kolejny konkurs który przewiduję za kilka tygodni.