wtorek, 30 lipca 2013

Odżywka do włosów czyli kolejne rozczarowanie

Odżywka. Wersja dla leniwych vel wygodnych czy jak kto chce, bo nie trzeba spłukiwać. I chyba na tym kończą się jej zalety. Nazywa się ona L`Biotica Quick Wax Dwufazowa odżywka bez spłukiwania chroniąca przed promieniami UV.Występuje w wielu wersjach, jakieś miałam wcześniej ale nie przypominam sobie, żeby którakolwiek z nich spowodowała przyspieszone bicie mego serca. Za kilkanaście złotych dostajemy 150 ml produktu w plastikowym opakowaniu z atomizerem i beznadziejną nakrętką, która bardzo słabo się trzyma zatem jeżeli ktoś pokocha tę odżywkę i będzie ją chciał trzymać ze sobą w torebce to proponuję uważać, ja tej nakrętce nie ufam. Właściwie bardziej nasadce niż nakrętce.
Atomizer. Szkoda, że nie spray. Żeby sobie spryskać włosy trzeba się nieźle napracować, co rzecz jasna ma swoje dobre strony, w końcu to jakieś spalone kalorie. Pół biedy jak ktoś ma włosy krótkie, ja mam kłaki aż do zada więc trochę się muszę napracować.
Żeby jeszcze jakiś efekt tych spalonych kalorii był, to bym nie narzekała. Ale szczerze mówiąc, mam wrażenie że na moje włosy ta odżywka działa w stopniu tak minimalnym, że raczej nie mogę jej polecić.
Skład. Próbowałam go odczytać, ale mimo niezłego wzroku jest to nie lada wyzwanie. Drobniutkie literki w kolorze pomarańczowym na perłowym tle. Oczy mnie rozbolały przy pierwszej linijce i wymiękłam, ale na wizażu czytałam, że te wszystkie dobroczynne jedwabie, panthenole i filtry UV są jednak dość daleko.
Pewnie to tłumaczy moje negatywne odczucia. Moje włosy nie stały się ani bardziej lśniące, ani błyszczące, ani gładkie ani miękkie, ani ani ani. Nie polecam. A kalorie lepiej się spala ćwicząc z Chodakowską

niedziela, 28 lipca 2013

Kiwi footsilk

Wygrałam go kiedyś w konkursie. Inaczej bym żyła w głębokiej i niczym nie zmąconej nieświadomości, że w ogóle coś takiego istnieje. Ale istnieje i bardzo dobrze, że istnieje. Obcierają mnie prawie każde buty, nawet stare znoszone obuwie sportowe wyjęte z czeluści szafy po jakiejś przerwie, zatem ten spray jest dla mnie wybawieniem.
Ta recenzja będzie bardzo krótka. Jakbym chciała ją skrócić do jednego zdania brzmiałoby ono: to działa.
Spray jak to spray, trzeba stopy spryskać w miejscach newralgicznych, poczekać aż wyschnie i założyć buty. I wsio. Nie obcierają. Moim skromnym zdaniem, strzałem w dziesiątkę byłaby wersja w kulce jak dezodorant, mniejsza i poręczniejsza, taka do torebki. I bardziej ekologiczna. No ale mamy co mamy, trzeba się cieszyć że w ogóle mamy. Do kupienia np w Rossmannie. Ceny nie pamiętam, ale jak ktoś ma problem z deliktnymi stopami to polecam.

3000 wyświetleń bloga

Cholera, 3000 na liczniku. Obiecałam konkurs to słowa muszę dotrzymać.
Konkurs za chwilę na FB. Żeby wziąć udział w losowaniu nagrody zapraszam na facebookowy profil mojego bloga https://www.facebook.com/pages/Jeremiimamatestuja/260039504141622?fref=ts który trzeba polubić a następnie udostępnić zdjęcie konkursowe. Nagroda jest nowa, nie macana, nie lizana, nie śmigana. Nawet nie otwierana. Życzę powodzenia.

sobota, 27 lipca 2013

Paskudne i drogie buty z krokodylkiem.

To właśnie sobie o nich pomyślałam, kiedy ujrzałam je po raz pierwszy w życiu. Był to rok nie wiem który, obstawiam lata 2006-2008. Na pewno było to lato, mój urlop który spędzałam nad morzem. I tak sobie idąc główną ulicą Niechorza, przechodząc obok jednego ze stoisk oferujących wszystko i nic made in China, zobaczyłam stojak z Croscami. Okropne, toporne, gumowe buty za ponad 200 a może i nawet 300 zł. Kto w tym chodzi i kto wydaje na to paskudztwo tyle kasy?
Minęło kilka lat i kto chodzi w tym paskudztwie? Ano ja. Co więcej, nie dość że chodzę, to jeszcze w hierarchii miłosnej stawiam je na równi z pizzą i filet-o-fishem z McDonalda.
A zaczęło się wszystko w roku 2011, kiedy to na kilka dni przed wyjazdem nad morze nagle i niespodziewanie myśl mnie palnęła, że aż takie brzydkie nie są, i że pobyt na polu namiotowym bez nich będzie największym rozczarowaniem mego życia. Zdecydowałam się na model Mary Jane, równie wygodny ale mniej toporny. Model niestety już nie produkowany, ale na popularnym portalu aukcyjnym nabyłam parę czarnych w całkiem przyjemnej cenie. Buciska sprawdziły się rewelacyjnie, nawet za rewelacyjnie, albowiem pan mąż wtedy jeszcze mężem nie będący sam w nich popylał po polu namiotowym. Skończyło się na ekspresowym nabyciu drugiej pary, beżowych klasyków unisex. I tak to wróciliśmy z urlopu zacrocsowani.
Jakiś czas później nabyłam kaloszki jaunt oraz baleriny crocband. Kalosze mnie na początku rozczarowały. Sztywne strasznie, do prowadzenia auta absolutnie się nie nadają. Trochę czasu potrzebowałam żeby się z nim zaprzyjaźnić. Dziś kocham te minimalistyczne kalosze i prowadzę w nich auto.
Baleriny pokochałam od razu miłością wielką, choć była to bolesna miłość. Obcierają mnie prawie każde buty, zatem i te nie zrobiły wyjątku. Pomogły plastry i spray Kiwi (opiszę go niebawem). Kiedy już uporałam się z problemem nasza miłość mogła się dalej rozwijać. Wadę baleriny mają jedną. Są bardziej zabudowane niż chodaki, więc w dni upalne noga czasem się w nich ślizga. Ale prawdziwa miłość przebacza i przymyka oko na pewne niedoskonałości.
Buty tej marki są megawygodne, trwałe i mają jedną wielką zaletę: czyszczenie. Brudnego buta można umyć wodą z mydłem, wytrzeć suchą szmatą i po sprawie. Żadnego prania, suszenia, środków do konserwacji skóry. Mam na myśli modele wykonane z gumy. Nie, nie wszystkie Crocsy są gumowe. Firma zaczęła od charakterystycznych chodaków podrabianych gdzie się da i jak się da, i tak stopniowo powiększała swoją ofertę. Dziś w ofercie tej marki znajdziemy materiałowe trampki i damskie buty na koturnach. Przyodziewek nawet się znajdzie. Damskie, męskie, dziecięce, letnie, zimowe. Każdy znajdzie coś dla siebie.
Może nie są najtańsze, ale warte swojej ceny, a na brytyjskim amazonie można je trafić w całkiem miłej cenie. Na oficjalną polską stronę Crocsa też warto zajrzeć klik tym bardziej, że aktualnie są przeceny, za zapisanie się na newsletter dostajemy 20% zniżki na pierwsze zakupy a zniżka ta działa też na towar przeceniony, zwrot jest darmowy, wysyłka też jest darmowa za zakupy od 80 zł. Brzmi pięknie i faktycznie pięknie jest, żadnej ściemy tu nie ma. Jedyna niedogodność to konieczność płacenia wypukłą kartą, niestety niebieski delfinek Mbanku to za mało i w przypadku braku odpowiedniego kawałka plastiku trzeba się ładnie uśmiechnąć do męża/kochanka/zaprzyjaźnionej pani z mięsnego (niepotrzebne skreślić).
Miłość miłością, ale prędzej czy później w większości związków pojawia się rutyna. Crocs pomyślał jak z nią walczyć i wyprodukował jibbitzy. Jibbitz to taka mała gumowa pierdółka, którą wpinamy sobie w jedną z licznych bądź nielicznych dziur obecnych w naszych butach, celem spersonalizowania tychże, przełamania rutyny lub wyrażenia własnych upodobań. Wybór owych pierdółek jest ogromny. Są jibbitzy zwykłe, 3D, świecące, brokatowe i cholera wie co jeszcze. Można wpiąć w buta różową Hello Kitty, flagę Francji, konika morskiego czy Kubusia Puchatka. Jeremi w swoim modelu Electro ma helikopter, radiowóz, karetkę i straż pożarną. Obecnie na wspomnianej już stronie trwa promocja, 3 jibbitzy w cenie 2. Większy wybór ma pewien sprzedawca na allegro, którego mogę polecić bo dwa razy już zostawiłam u niego ciężko zarobioną kasę. klik
Wrzucę jeszcze zdjęcia. W sesji zdjęciowej udział wzięli: Crocs Electro (dziecięce), damskie Mary Jane kolor czarny, klasyczne chodaki kolor beżowy, baleriny Crocband flat kolor granatowy (na tych najbardziej widać zużycie) oraz kalosze Jaunt kolor granatowy.



Jak widać kaloszki są na tyle szerokie, że i nogawka spodni się zmieści, zatem możemy nosić z nogawką wewnątrz albo na zewnątrz.
Niebieskie delfinki do wspomniany jibbitz.


Jibbitzy mimo że małe, są starannie wykonane, z dużą dbałością o szczegóły. Pasek w modelu Electro jest ruchomy, więc buty można nosić na dwa sposoby.




Tak, zrobiłam z siebie dzidzię piernik i wpięłam jibbitzy. A białą guma pięknie się czyści opisywaną niedawno magiczną gąbką Domol. 
Buty noszone drugi sezon, stąd zużycie. A używam ich naprawdę intensywnie. 




Porównanie Mary Jane z klasykami. Szkoda wielka, że wycofali ten model. MJ znaczy się. Po dwóch latach znudziła mi się monotonna czerń więc walnęłam sobie po słitaśnym różowym motylku. Na tej ilości zamierzam poprzestać. Chociaż nigdy nie mów nigdy ;)

piątek, 26 lipca 2013

Co Wy na to, że Tetley na lato...

... wypuścił herbatę której nie zaparzamy wrzątkiem?
Szłam ja sobie dni temu kilka marketową alejką z kawami i herbatami, kiedy nagle spojrzenie moje przyciągnęły nowe herbaty Tetley. Szybka i krótka lektura, następnie lądowanie w koszyku. Tradycyjnie nie mogąc zdecydować się na jeden wariant zapachowy wzięłam wszystkie jakie były czyli aż całe dwa. 
Małe pudełko zawiera tylko 10 torebek, za które przyjdzie nam zapłacić około 5 zł. Drogo. Nie wiem co dorzucili, opiłków złota nie zauważyłam niestety, a bardzo intensywnie się wpatrywałam.
Mimo wszystko wzięłam, bo mrożona herbata w upalny dzień to świetna sprawa, natomiast czekanie aż się schłodzi powoduje u mnie lekkiego wkurwa. No to testujemy. Producent z dobrego serca nam radzi, żeby zalać torebkę wodą o temperaturze pokojowej i poczekać 8-10 minut. Na pierwszy ogień poszła ta z ananansem i kokosem, zarówno z wodą w temperaturze pokojowej jak i taką z lodówki. Z jedną i drugą da się herbatę przygotować, jednak duszenie torebki łyżeczką na dnie szklanki dale lepsze efekty, niż zostawienie dryfującej torebki samopas w szklance, choć mniemam, że torebce bardzie pasi ta druga opcja. Smakowo bardzo pozytywnie, czuć tego ananasa czy kokosa czy co oni tam wrzucili, do tego kilka kostek lodu i spoko, upały nie takie straszne. 
Zielonej z mięta raczej nie kupię ponownie, bo raz że zielonej herbaty nie poczułam, dwa że za mało wyrazista. A ja lubię smaki zdecydowane i wyraziste. Takie tam nie wiadomo co ta herbata. Po przygotowaniu kolor jasnożółty, mocz ma intensywniejszą barwę. I chyba gorzej się zaparza od tej egzotycznej. Zatem mimo ceny pewnie się jeszcze skuszę na egzotyczną. Podsumowując: pomysł fajny, a wyszło jak zawsze. 



sobota, 20 lipca 2013

O pianie co pachnieć nie chciała...

Jestem wzrokowcem. Wprawdzie cecha ta częściej przypisywana jest płci męskiej (broń borze zielony brzydkiej, samce homo sapiens potrafią być powalająco dekoracyjne), ale we mnie sporo jest męskiego pierwiastka, więc może dlatego. I takich właśnie jak ja wzrokowców nasza rodzima firma Luksja kusi nowymi butelkami płynów do kąpieli. No może przegięłam z nowymi, ileś miesięcy na rynku już są. Nieważne. Ważne, że kuszą swoim wyglądem. Po powąchaniu wszystkich wariantów włożyłam do koszyka sklepowego wersję z ciachem, albowiem ciacha uwielbiam, i te konsumpcyjne i te męskie takoż. Cena nie jest wysoka, za dychę mamy litr płynu, a przy sprzyjających wiatrach czytaj promocji, i za ósemkę można go mieć.

Cherry Tart bo tak nazywa się ten wariant zapachowy ma prawie wszystko, co dobry płyn do kąpieli mieć powinien. Pachnie powalająco, tak jak lubię czyli konsumpcyjnie, ma ładny kolor choć to mnie szczerze mówiąc obchodzi tyle co gacie sąsiada suszące się na sznurku. Tworzy bardzo przyzwoitą pianę, której chyba spodobało się moje towarzystwo bo została ze mną przez całą kąpiel. Przez przyzwoitą rozumiem po pierwsze primo obfitą, po drugie primo sztywną, po trzecie primo długotrwałą. Niestety jest też jedna wada. Płyn powala zapachem, ale tylko w butelce. Chcąc go poczuć kiedy jest już pianą trzeba się nachylać i wdychać, inaczej nic nie poczujemy. Zatem jak ktoś bardzo lubi leżeć i rozkoszować się zapachem wypełniającym każdy zakamarek łazienki, może się rozczarować. Cóż, poszukiwania ideału cały czas trwają. Luksja by nim była gdyby nie ten zapach a właściwie jego brak.

niedziela, 14 lipca 2013

Osmoza Care starcie trzecie czyli krem do rąk

Pierwsze wrażenie- na plus. Zgrabny kartonik w osmozowych barwach, w środku zaś całkiem eleganckie i gustowne opakowanie z pompką. Nie żadna oklepana niczym Moda na Sukces tubka, tylko cieszące oko smukłe opakowanie, mogące na dobrą sprawę zdobić półkę. Ale nie moją niestety, łazienkę mam okropną i nic nie wskazuje na to, żeby ten stan rzeczy miał ulec zmianie. Ale nie o łazience chciałam. Wyjmujemy krem z pudełka, chcemy otworzyć i... z wyczuciem trzeba, z wyczuciem. Próba dobrania się na siłę poskutkowała odkręceniem nakrętki. Przy jednym naciśnięciu wydostaje się odpowiednia ilość kremu, ani za dużo ani za mało. Chociaż nie, wróc, kremem bym tego nie nazwała, raczej emulsją bo konsystencję ma jednak dość rzadką. Wchłania się szybko, nie roluje, chwilę trzeba odczekać żeby nie został na dłoniach tłusty film. A jak już się wchłonie, to dłonie całkiem ładnie pachną, nie nachalnie ale przyjemnie. Producent zapewnia, że przez 2 godziny po posmarowaniu krwiożercze bakterie będą omijały moje nakremowane łapy szerokim łukiem. Wierzymy procentowi i bardzo nam taka opcja pasuje, ale mimo wszystko chyba nie kupię tej emulsji, ponieważ mimo wielu zalet, nawilża bardzo średnio. Z racji wykonywanej pracy używam naprawdę dobrych, gęstych kremów. Ta emulsja na lato ujdzie, zimą u mnie raczej się nie sprawdzi. Prodcuent po prostu postawił na odstraszenie bakterii a nie mocne nawilżanie, widać nie można mieć wszystkiego.

sobota, 13 lipca 2013

Rossmannowo

Już kiedyś wspominałam, że lubię Rossmanna. Wprawdzie odkąd pożegnaliśmy pieluchy bywam w nim rzadko, bo większość kosmetyków wygrywam w konkursach, ale jednak czasem mi się zdarzy. Rossmann poza ogólnodostępnymi markami ma także marki własne, oferujące kosmetyki i nie tylko. I właśnie o tych nie tylko dziś napiszę kilka słów.

1. Chusteczki wyłapujące kolor marki Domol. Nie, nikt ich nie stworzył po to, żeby nam uprzykrzyć i tak ciężki żywot pozbawiając go kolorów. Bardzo wkurzające jest uczucie, kiedy otwieramy pralkę i zamiast cieszyć oczy śnieżnobiałym praniem bez plam a nos zapachem świeżości, widzimy, że jakaś nieszczęsna czerwona skarpetka z wizerunkiem Teletubisia zabarwiła na jasny róż nasze białe koszule. Pastele są modne ale może niekoniecznie w tej wersji, a mądrzy doktorzy powtarzają, że lepiej zapobiegać niż leczyć, zatem zamiast płakać nad różową koszulą wrzućmy do bębna chusteczkę. Zamknięte są one w płaskim, zgrabnym pudełeczku, kosztują kilka złociszy (nie pamiętam, coś koło 8) i po prostu wrzucamy do bębna razem z praniem. Można dwie, zwłaszcza przy rzeczach nowych, w intensywnym kolorze, lub czerwonych. Czerwony to bowiem najbardziej farbujący kolor. Czasem niewiele trzeba, głupia czerwona lamówka potrafi zrobić spustoszenie i zepsuć humor na resztę dnia. Zatem keep calm and don't care.



Chusteczkę która jest tylko lekko szara (często mi taka wychodzi po praniu jasnych rzeczy) można użyć ponownie. Opakowanie zawiera 15 chusteczek.

2. Na zdjęciu widzimy też magiczną gąbkę. Gąbka jest dziwna bo w przeciwieństwie do swej tradycyjnej imienniczki nie da się jej użyć ponownie. Zapomnijmy o wypłukaniu, wyrżnięciu i radości z pownownego użycia. Nic z tych rzeczy, gąbka magiczna się kruszy i nadaje tylko do romansu z koszem na śmieci. Ale można ją pociąć na kilka części, co jest dość ekonomiczne jeżeli chcemy czyścić małe powierzchnie. A co można wyczyścić? Na przykład ścianę nosząca ślady radosnej dziecięcej twórczości długopisowej. Fakt, trochę farby się zetrze i kolor zostaje na gąbce, ale w przypadku naszej ściany nie rzuca się to w oczy. Gąbka nie nadaje się do każdej powierzchni, nie jest kompatybilna z ciemnymi, polerowanymi, malowanymi i lakierowanymi. Ponoć z drewnem też nie bardzo, ale nie sprawdzałam i nie jest to informacja z opakowania. Gąbka działa trochę jak gumka do zmazywania, ściera brud i przy okazji ściera się sama. Ciekawa rzecz, warto wypróbować. Ponoć fajnie tłuszcz usuwa. Niestety nie z brzucha, gdyby tak było kosztowała by 100 razy więcej niż kosztuje.

wtorek, 9 lipca 2013

Skincode i mega rozczarowanie

W ramach akcji "Utylizacja próbek" dorwałam mikrotubeczkę marki Skincode, zawierającą maseczkę odżywczy koktajl dla cery dojrzałej. Pal licho że nie mam cery dojrzałej, w końcu od tego się nie umiera. Duże opakowanie tej maski zawiera 50 ml mazidła i kosztuje ponad 150 zł. Moja próbka zawierała zaś całe 3 ml i muszę przyznać, że była to ilość idealna. Pierwsze zaskoczenie- maska nie jest białym mazidłem. Jest przezroczysta i do tego całkiem przyjemnie ale nie nachalnie pachnie. Mikrotubeczka jest zbyt mikro żeby zmieśćić na niej instrukcję obsługi, ale dobry wujek google nie zostawił mnie w potrzebie. Resztki maski można po 10 minutach zetrzeć, a można zostawić na całą noc. Jam jest leniwa więc zostawiłam. Ale najpierw nałożyłam. Chwilę później czułam ognie piekielne na facjacie. Żesz cholera, niczym ostatnio nie zawiniłan, chyba że chodzi o tych kilka komarów co je mam na sumieniu. Zęby zaciśnięte i po jakimś czasie pieczenie ustało, a nawet zrobiło się dość przyjemnie, znaczy się jakby chłodząco. No i tak se leżę z tą maseczką , delektuję wieczorną ciszą, co jakiś czas pomacam lico aby sprawdzić czy jeszcze się lepi, aż tu nagle w trackcie macanka czuję... czuję... coś czego cholernie nie lubię. Maseczka się paskudnie roluje. Zrolowałam co się dało i macam dalej. Hmmmm, powiedzmy, że mocno średnio, efekt jakbym się kremem posmarowała. Skóra gładka, nawilżona, ale szału nie ma i zada nie urwało, a tego właśnie oczekiwałam po drogiej masce z linii ekskluzywnej. Zatem nie polecam bo Balea za 3 zł była o niebo lepsza. A tu opis:

Skincode Maseczka odżywczy koktajl dla cery dojrzałej, wspaniale odżywia skórę i dostarcza jej optymalnego nawilżenia. Zawiera składniki wpływające na piękny i młody wygląd skóry– w tym zestaw przeciwutleniaczy zamkniętych w unikatowym kompleksie ACR.

Skład: ACR Complex (Kompleks Aktywnie Regenerujący Komórki Skóry) – zawiera w 100% składniki roślinne, Hialuronian sodu, Witamina E, Prowitamina B5, Alantoina

Działanie: Skincode Maseczka odżywczy koktajl dla cery dojrzałej (Cellular Extreme Moisture Mask), przyczynia się do szybkiej regeneracji skóry, poprzez pobudzanie podziałów komórkowych i wzrost komórek. Zawiera w składzie szereg dobroczynnie wpływających na kondycje skóry składników, takich jak nowoczesny ACR Kompleks z przeciwutleniaczami – witaminą E oraz izoflawonami sojowymi, które skutecznie walczą z oznakami starzenia się skóry i zapobiegają stresowi oksydacyjnemu. Dodatkowo dzięki zawartości hialuronianu sodu, alantoiny i prowitaminy B5, skóra staje się gładsza, elastyczniejsza, bardziej miękka i doskonale nawilżona. Mleczko może być stosowane do każdego rodzaju cery, a jego nowoczesna formuła wolna jest od parabenów i alergenów. Kosmetyk został przetestowany dermatologicznie i okulistycznie.

ACR Complex (Kompleks Aktywnie Regenerujący Komórki Skóry) – zawiera w 100% składniki roślinne, doskonale zastępuje placentę (znaną z silnych właściwości odbudowujących, odżywczych i regenerujących), która stymuluje komórki do regeneracji Hialuronian sodu – nawilża, wygładza, likwiduje zmarszczki, zwiększa elastyczność Witamina E – neutralizuje wolne rodniki, zwiększa elastyczność Prowitamina B5 – działa przeciwzapalnie, ochronnie i nawilżająco Alantoina – powoduje regenerację skóry - pobudza podziały komórkowe i wzrost komórek. Dzięki działaniu alantoiny skóra staje się gładsza, elastyczniejsza, bardziej miękka i nawilżona

Rodzaj cery: każdy rodzaj cery Innowacyjna formuła: Wolna od parabenów, alergenów. Testowana dermatologicznie i okulistycznie.

Zastosowanie: Maseczka odżywczy koktajl dla cery dojrzałej, zawiera przeciwutleniacze, przywraca skórze blask, zdrowie i prawdziwie młody wygląd. Efekt to piękna, nawilżona i pozbawiona zmarszczek skóra.

Sposób użycia: 2 razy w tygodniu, lub wedle potrzeby, nałożyć cienką warstwę na uprzednio oczyszczoną skórę twarzy i szyi. Unikać kontaktu z oczami. Po 10 minutach spłukać letnią wodą lub pozostawić na noc do wchłonięcia

Na koniec jeszcze zdjęcie



A oto pełnowymiarowy produkt



Generalnie za tę cenę- nie polecam. Za niższą też nie. Za darmo można wziąć.

niedziela, 7 lipca 2013

Leżakowa dziś pogoda, zatem o leżaczku będzie.

Ale nie takim plażowym w szerokie pasy tudzież palmy, tylko niemowlęcym. Zwolenników leżaczków dla berbeci jest pewnie tyle samo co przeciwników. No wiem, wiem, nie jest to najzdrowsze, berbeć powinien leżeć na płaskim, ale matka też człowiek i czasem musi np wziąć prysznic. Zapinamy latorośl w leżaku, leżak pod pachę i sruuuu do łazienki póki nie wyje jak zepsuta wuwuzela. Do kuchni też można zabrać, niech się od małego uczy jak zupę gotować.

Leżaczek to jedna z niewielu (oj naprawdę niewielu) rzeczy których ciężarna Matka Testująca nie nabyła w ramach kompletowania wyprawki. Dzięki temu zapytana przez babcię dziecka co kupić świeżo upieczonemu obywatelowi nie miała problemu z odpowiedzią, i w pewien upalny lipcowy poranek anno domini 2010 powitała pana kuriera, taszczącego leżaczek Fisher Price. Dlaczego akurat ten? Bo miał dobre opinie w Internecie, bo mi się podobał wizualnie i funkcjonalnie, bo jako jeden z nielicznych jest do 18 kg a nie 9.

Właśnie wczoraj umyłam go i spakowałam do pudła, bo zamiast spełniać swoją pierwotną funkcję zaczął być półką na wszystko. A to początki leżaczka w naszym domu.



Leżaczek wad moim zdaniem nie posiada. Może cena ciut wysoka, jak zwykle w przypadku tej firmy. Duży plus za materiał, nie jest sztuczny więc dziecko się w nim nie poci, ale też fajnie się z niego usuwa plamy i zabrudzenia zwykłą mokrą gąbką. Lekki, łatwo się przenosi, można częściowo złożyć.

Funkcja wibracji wymaga baterii i nie paluszków a chyba R20 czy jakoś tak. Ma owa funkcja wielu przeciwników, ale ja czasem używałam i chyba faktycznie szybciej zasypiał. Wystarczy przesunąć żółty guzik i już.



Można używać jako bujaka, albo nie bujaka, wystarczy zablokować płozy. Szybko i łatwo.



Po drugiej stronie oparcia mamy klamrę, za pomocą której można owo oparcie wyregulować.



Żółte coś na dole służy do tego, żeby leżak złożyć np do transportu.





Nieco wyżej widzimy żółte okrągłe przyciski, służą one do regulacji wysokości leżaka, innymi słowy pozwala wybrać pozycję bardziej leżącą lub bardziej siedzącą.



Z przodu płozy też można zablokować, przez to będzie stabilniej a i pozycja trochę się zmieni.



Po naciśnięciu tego żółtego z boku wychodzi pałąk i można zdjąć tapicerkę a następnie uprać ją w pralce. Usztywnienie stanowi jakaś dykta czy coś w ten deseń, ale prałam nie raz i nie zgniła. Ukłon w stronę producenta że pomyślał o leniwych matkach które lubią walnąć bruda do pralki i nie przejmować się resztą.



Jest też przeszkoda dla młodocianych chętnych do otrzymania nagrody Darwina czyli pasy.



Na koniec jeszcze zdjęcia całościowe. Na zdjęciu drugim leżaczek złożony



I to na tyle. Leżak polecam każdemu. Ma jeszcze pałąk z dwiema wiszącymi zabawkami, łatwo się go montuje i demontuje, nasz dawno zdemontowany. Do kupienia na allegro w dwóch wersjach kolorystycznych, kiedyś jeszcze była wersja z niebieskimi płozami ale obecnie można kupić tylko używany.

Będzie konkurs na blogu

Jak na liczniku zobaczę 3000 wyświetleń. Do wygrania będzie coś małego i w ładnym kolorze, a zwycięzca zostanie wybrany drogą losowania.

sobota, 6 lipca 2013

Brześciu, oj Brześciu

Firma Brześć bardzo o mnie dba, a konkretnie o to żebym za chuda nie była. I tak z troski i potrzeby serca zapewne, postanowiła wysłać mi paczkę. O taką



Kulki w środku to neutralny w smaku groszek ptysiowy, bardzo przyjemnie się komponuje z zupą, zarówno smakowo jak i wizualnie, zatem zostawię go sobie na dni zimniejsze, jako że latem zup nie jadam.

Oprócz niego mamy też słomkę ptysiową i paluchy francuskie. Zaczęłam od paluchów. A jak zaczęłam to sobie pomyślałam, że fajnie by smakowały do herbaty. Poszłam zatem wstawić wodę i tu pojawił się mały problem- kiedy woda wrzątkiem się stała, opakowanie było już puste.



Nie za słodkie, za to szczodrze posypane rafinadą (to ten gruby cukier jakby ktoś nie wiedział), chrupiące, uzależniające, po prostu pyszne. Ogromny plus za skład. Żadnych barwników, polepszaczy, E-cośtam. Krótko i na temat: mąka pszenna, tłuszcz roślinny, cukier, sól. Może zawierać gluten i śladowe ilości sezamu, jaj, mleka i ich pochodnych. Amen.

Do słomki ptysiowej już nawet herbaty nie robiłam, bo wiedziałam że nie zdążę. Ciężko o zdjęcie słomki bo zanim wyjęłam aparat...



Zatem słomka w przeciwieństwie do paluchów ma w składzie jaja i proszek do pieczenia, poza tym mogę o niej napisać to samo co o paluchach. Smak trochę inny, słomka mniej się kruszy, ale generalnie jedno i drugie jest grzechu warte.

Jedyną wadą- niewadą (zależy z jakiej perspektywy na to spojrzeć) jest dostępność produktów Brześcia. W moim mieście wojewódzkim niestety nie miałam przyjemności się natknąć. A może i stety... bo to może prowadzić do uzależnienia. Zatem przed konsumpcją skonsultuj się z lekarzem lub farmaceutą, gdyż Brześć w dużych ilościach może zagrażać sylwetce. Amen. Szczodrej firmie Brześć rzecz jasna bardzo pięknie dziękuję za produkty.