czwartek, 30 maja 2013

Plecaczek Skip Hop

Miała Matka Testująca fantazję kupić swemu dwulatkowi (bo to w tamtym roku było) mały plecaczek. Taki co na spacerze pomieści coś do picia, przegryzkę i kilka ukochanych resoraków. Nie chciałam tandety ani barbie czy spidermana. Miał być ładny, porządny i jeszcze mnie czymś ująć. Wybór padł na plecaczek Skip Hop. Minusem jest cena (jak zwykle zresztą) która wynosi około 80 zł jak również mała ilość wzorów. Plecaczek dla malucha występuje tylko w dwóch wersjach: sowa i małpka. Wersja dla większych dzieci obfituje w mnogość wzorów. Mamy słonia, żabę, pszczołę, lisa, biedronkę, zebrę, lwa, kota, nosorożca, pingwina i pewnie coś jeszcze się znajdzie. Do tego można dokupić termoizolacyjną śniadaniówkę z tym samym wzorem jak również inne popierdółki, kosz na zabawki, śliniak, talerzyk, walizkę na kółkach, a wszystko to z motywem danego zwierzaka. Wystarczy tylko wpisać "skip hop" w wyszukiwarkę allegro i cieszyć oczy. To na szczęście jeszcze nic nie kosztuje.

Niestety plecak dla przedszkolaków byłby duuuużo za duży dla mojego drobnego dwulatka. Wybór więc padł na mniejszą wersję z motywem sowy. Zamówiłam na allegro, u mnie w mieście nie ma takich rarytasów. Nowy nabytek został od razu polubiony i zaakceptowany.







W środku można wpisać adres i numer telefonu



Można też sobie pooglądać instrukcję dotyczącą prania



Bardzo fajna jest klamra spinająca na klacie. Plecaczek dzięki temu nie lata na prawo i lewo, a dziecko ma większą swobodę ruchów.



Jest i smycz dołączona do zestawu, jakoś się złożyło, że ani razu nie użyłam, ale wierzę że w przypadku małych ruchliwych dzieci może mieć zastosowanie. Zapina się ją na dole


<>br> Komora jest tylko jedna, w środku nie ma żadnych kieszonek



Siatkowa kieszonka jest za to z boku plecaczka.



Po około 9 msc użytkowania mogę napisać, że jestem z plecaka bardzo zadowolona. Ładny i solidny, w dalszym ciągu wygląda jak nowy. Ostatnio go przeprałam ręcznie bo miał jakąś plamę i wszystko ładnie zeszło. Dziecko lubi więc musi być wygodny. Poza ceną wad nie stwierdzono. Kiedyś na pewno kupię większą wersję i pojemnik na śniadanie.

Mała edycja. Nie miałam świadomości, że pojawiły się dwa nowe wzory plecaczków dla maluchów.

środa, 29 maja 2013

Lipfinity. Z uwielbienia dla komfortu. Ku chwale lenistwu.

Tak właśnie. Lipfinity, bo o niej mowa, będzie gwiazdą dzisiejszego odcinka. Powitajmy ją gromkimi brawami.

Kupiłam ją bo potrzebowałam na imprezę pomadki, która wytrzyma wieczór. Miałam w planach jeść, pić i tańczyć, a nie biegać co 5 minut do łazienki żeby poprawić usta. Cena jest wysoka, nawet bardzo, Rossmann życzy sobie za nią 52 pe-el-eny. Można ją także nabyć na allegro, w cenie znacznie przyjemniejszej, ale cholera, nigdy nie ma mojego odcienia 101. I pewności że oryginalna też nie ma. Trzeba czatować na obniżki, właśnie skończyło się w Rossmannie -40% na kolorówkę i kosmetyki do twarzy.

Za owe 52 pe-el-eny dostajemy całkiem ładne pudełko i jego zawartość.



Biały wysuwany sztyft służy do tego, żeby po wyschnięciu pomadki maznąć nim usta. Likwidujemy w ten sposób nieprzyjemne uczucie ściągnięcia, jak również nadajemy ustom blasku. Najpierw malujemy usta, potem czekamy minutę żeby wyschły (w tym czasie z reguły maluję oczy) i chwytamy za sztyft. Gotowe! Możemy cieszyć się pięknymi ustami przez ileś godzin, pod warunkiem, że pomalowało się je wprawną ręką. Tu jest bowiem pies pogrzebany. Lipfinity ma śliczny intensywny kolor, na ustach trzyma się długo, nie daje uczucia ściągnięcia, lepkości ani obciążenia. Gdyby nie cena, produkt miałby same zalety. Ale nie ma. Lipfinity bowiem, wymaga wprawy przy malowaniu. Nałożenie zbyt dużej ilości lub dwóch warstw sprawia, że przy pierwszym lepszym posiłku (pozdrawiam bułki z nadzieniem jogurtowym, jutro mam wolne to się nie spotkamy) pomadka ucieka z ust, i to w dość spektakularny sposób. Wygląda to łagodnie mówiąc paskudnie, więc chcąc nie chcąc lepiej zmyć całość. Zmycie wymaga tarcia chusteczką do demakijażu, zwykła sucha nie daje rady. Trzeba zatem pamiętać, żeby mokre chusteczki nosić przy sobie. Trwałość potrafi powalić na kolana i przeczołgać do Częstochowy, i to jeszcze w trakcie nakładania, zanim pomadka wyschnie. Już na tym etapie zrobienie poprawek jest trudniejsze niż zrozumienie męskiej duszy. Nie da się i koniec kropka. Zatem ostrożność, trochę wprawy, i będzie git.

Trzeci (po cenie i konieczności wprawy w używaniu) i zarazem ostatni minus to brak możliwości wykorzystania pomadki do końca. Jak widać na załączonym obrazku, choćby i sto lat świetlnych gmerać aplikatorem w środku, nie dobierzemy się do najniższych ani najwyższych pokładów.



Wady wadami, a ja i tak ją kocham. Za to, że nie muszę ciągle poprawiać, sprawdzać itp. Raz pomaluję i mam spokój. Umiejętnie położona nie ma sobie równych. I love you my Lipfinity.



Kiepskie zdjęcie robione sobie bez samowyzwalacz jak zwykle nie oddaje rzeczywistego koloru ani wyglądu. Ech... edit: i jeszcze jedna ważna kwestia. Wprawdzie nie wiem jak z dłuuugim namiętnym pocałunkiem, ale po zwykłym cmoknięciu w policzek pomadka nie zostawia śladów na delikwencie. Testowane na koledze z pracy.

wtorek, 28 maja 2013

Laura Conti i pozytywne zdziwienie.

Kto do ciężkiej cholery wymyślił, że cudna pastelowa zieleń ma się nazywać kolorem miętowym, skoro do owej mięty ma się on jak normalność do posłanki Pawłowicz? Widział ktoś kiedyś takie jasnozielone liście mięty? Ano właśnie. Ale kolor ładny, kocham wszystkie zielenie i im podobne, więc z chęcią przetestowałam ten lakier, choć po ostatnich doświadczeniach z cudowną świąteczną zielenią by Laura Conti miałam obawy, że lakier odpryśnie zanim wychodząc do pracy zamknę drzwi od mieszkania, a następnie odtańczy makarenę na wycieraczce.

A tu suprajs. Lubię być zaskakiwana. Paznokcie pomalowałam w niedzielny wieczór. Mimo krótkiego pędzelka malowało się całkiem ok, pomijając smugi które bardzo lubią się tworzyć. Widać je na szczęście tylko jak się ktoś dokładne przyjrzy. A kto by tam chciał oglądać pod lupą paznokcie Matki Testującej. Chyba tylko lakierowy fetyszysta. Żadnego nie znam.

Pierwsza warstwa



Warstwa druga. Wciąż widać prześwity



I na koniec warstwa trzecia



Wieczorem nasz bohater dnia prezentował się w dalszym ciągu przyzwoicie



Na drugiej łapie chyba miałam jakieś ubytki, bo wieczorem przed pójściem spać (w poniedziałek) robiłam jakieś drobne poprawki. We wtorek ubytki były na tyle małe, że nie chciało mi się poprawiać. Wieczorem myłam głowę, myślałam że lakier zetrze mi się koncertowo, a ten nie, trzyma się jak pijak swej butelki taniego wina. W środę był w całkiem niezłej kondycji, w czwartek po pracy wyglądał zaś tak



Sesja paznokciowa jako reakcja na nudę wynikającą z czekania na mechanika. Pozdrawiam pana Rysia! Na upartego by te paznokcie po małych poprawkach wytrzymały do piątku, ale kolor mi się znudził więc go zmyłam.

Podsumowując: nie jest źle. A nawet całkiem przyzwoicie, biorąc pod uwagę że nie jest to drogi lakier. Czemu lakier tej samej firmy ale bez dodatku brokatu jest o niebo trwalszy od swego świątecznego kolegi- nie mam pojęcia. Ale chyba polecam. Dobranoc

p.s. zmywa się koncertowo

środa, 22 maja 2013

O dwóch takich co nie skradli mego serca.

Lubię Rossmanna. Niewielki, dobrze zaopatrzony sklep, z przystępnymi cenami i fajnymi promocjami. Ma jednak Rossmann jedną wadę: mały wybór peelingów do ciała. Co pójdę z listą opracowaną na podstawie portalu wizaz.pl to wychodzę z niczym, albo zawsze tym samym peelingiem solnym, który już był tu opisany. Dnia pewnego jednak, zobaczyłam peelingi polskiej marki Hean. Jeden solny, drugi cukrowy. Cena przystępna, tzn około 9-10 zł za sztukę. Gdzieś czytałam, że peelingi solne i cukrowe to zacne zdzieraki, więc oczami wyobraźni widziałam, jak trę me udo nowym peelingiem a ono czerwienieje z emocji. Nie potrafiąc zdecydować się na jeden, wyszłam z dwoma. A w domu zaczęłam testowanie.



Peelingi jak widać na zdjęciu mają postać tuby. Tuba z miękkiego plastiku, wszystko ładnie ścieka i się nie marnuje. Zamknięcie w porządku, szczelne ale nie planuje zamachu na paznokcie. Zapach? żółty peeling pachnie śliczne, świeżo i cytrusowo, peeling niebieski też pachnie, ale nie mam pojęcia czym, z niczym mi się ten zapach nie kojarzy. Wielkość otworu też mnie zadowala (ekhm, bez skojarzeń), nie wylewa się ani nie ma problemu z wydobyciem. A teraz najważniejsza kwestia. Czy peelingi Hean to mocne zdzieraki takie jak lubię najbardziej? Niestety nie. Zapewne jest to dobry produkt w dobrej cenie, ale dla kogoś kto lubi peelingi średnio ostre. Ja jestem hardcorowa i preferuję papier ścierny zamknięty w tubie czy słoiku, więc niestety, jestem średnio zadowolona. Żółty słabszy, niebieski trochę lepszy, nie mniej jednak to nie to. Szkoda, mogliby dorzucić trochę rafinady, podnieść cenę (przeżyłabym to jakoś) i zrobić porządny zdzierak zamiast średniaka. No wyszło jak wyszło. Wielbicielkom średnio ostrych peelingów polecam.

poniedziałek, 20 maja 2013

Lidlowo spożywczo

Długo zbierałam materiały do tego posta, ale wreszcie zebrałam i zaraz napiszę, po co się w tym sklepie pojawiam. Ale zanim zacznę Lidla chwalić, muszę go trochę pokrytykować, żeby nikt nie myślał że Lidl opłaca Matkę Testującą. Co to to nie. Sklep który oferuje przyodziewek powinien zapewnić przymierzalnie. Nie jest to kurde pomieszczenie wymagające dostępu do bieżącej wody, toalety i urządzenia do masażu pleców, zatem mniemam że koszt postawienia ustrojstwa nie jest powalający. Problemu by nie było gdyby Lidl z założenia przyjmował zwroty. Ale nie, bo po co. Możliwość zwrotu zależy od widzimisię kierownika sklepu. Taa... Powodzenia.

Lidl na swoim facebookowym profilu zapewnia, że pieczywo ma wyłącznie jednodniowe. Niestety tylko w teorii. Kiedy po raz drugi nacięłam się na wczorajsze donuty z posypką cukrową, napisałam o tym właśnie tam. Oczywiście przeprosiny, jak to możliwe, zajmiemy się sprawą. Tak się sprawą zajęli, że kiedy 2.05 obrałam azymut na Lidla celem nabycia donuta z posypką cukrową, wyszłam ze sklepu z pustymi łapami. Cóż, widok pomarszczonych, starych (upewniłam się macając rękawiczką foliową) ciastek nie dość że nie zachęcił do kupna, to jeszcze podniósł ciśnienie. Jasne, zajmiemy się sprawą. Kazałam wezwać kierowniczkę, i bez oporów za to głośno i przy innych klientach zrobiłam awanturę z przytupem. Znowu przeprosiny, ma pani rację, już zabieramy ciastka. Biorąc pod uwagę, że to był dzień po święcie czyli sklep zamknięty, strach było zapytać kiedy owe donuty były pieczone. Wstyd Lidlu. A na facebookowym profilu ta sama śpiewka, przepraszamy, zadzwoń na infolinię żeby się poskarżyć albo napisz maila. No żesz jaja se robicie? Zgłaszam wam tu problem po raz drugi i wystarczy, dlaczego mam poświęcać swój wolny czas na dzwonienie/pisanie skoro nawet czekolady w ramach przeprosin nie dostanę, o długopisie z firmowym logo i kalendarzyku nie wspominając. Pocałujcie mnie w zad.

Mimo wszystko w dalszym ciągu moja wypasiona (rocznik 2001) służbowa fura w kolorze żółto-brudnym parkuje dumnie pod Lidlem, a to wszystko z powodu wielkiej miłości do pewnych produktów, które można nabyć tylko tam.

Dzisiejsza recenzja będzie o rzeczach dostępnych w Lidlu na stałe, produkowanych tylko dla tych sklepów. Wartości kalorycznych nie będzie. Wolę żyć w błogiej i niczym nie zmąconej nieświadomości. No to lecim.

1. Loooody. Dobry lodzik nie jest zły, a ten oto jest prawdziwą gratką dla prawdziwego czekoladoholika, jest bowiem tak czekoladowy, że już bardziej być nie może. Za chyba 1,69 zl dostajemy loda czekoladowego, z opiłkami czekolady, w polewie czekoladowej. Pycha.



2. Dla tych którzy lubią zjeść dużo i dobrze, a jeden skromny lodzik na patyku ich nie zadowoli, Lidl przygotował coś większego. Smaków jest kilka, ja całym sercem i językiem polecam orzechowe, obłędne są.



3. Gotowiec, idealny jak nagle wpadają gości a tu w lodówce ostało się ino światło plus zamrożone białka w zamrażalniku. No chyba że ktoś tak jak ja nie potrafi przechować w domu słodyczy dłużej niż kwadrans, a i to tylko z powodu świeżo pomalowanych paznokci. Ciasto występuje w kilku smakach, migdałowe, straciatella, cytrynowe, marmurkowe, jakieś tam owocowe chyba też się znajdzie. Uwielbiam je niestety, kupuję od wielkiego dzwonu bo konsumuję je jednorazowo.



4. Jogurt z wsadem owocowym i czekoladowymi opiłkami. Występuje w kilku wersjach: truskawka, malina, chyba wiśnia i jeszcze hmmm... marakuja zdaje mi się. Opiłki czekoladowe osobno, nie trzeba dodawać. Lubię.



5. Kefir. Ja nie pijam ale małżonek poleca właśnie ten. Plus za skład: mleko pasteryzowane, białka mleka i żywe kultury bakterii. Więcej nic, ani żelatyny ani połowy tablicy Mendelejewa.



6. Ciaaaastko z wiśniami. Wypiekane na miejscu, przy odrobinie farta można trafić na jeszcze ciepłe, świeżo wyjęte z pieca. Istnieją też z jabłkiem, chyba gruszką, kiedyś na pewno były z czekoladą oraz z nadzieniem śliwkowym. Wszystkie one nie dosięgają do pięt ciastku z wiśniami. Ciepłe, chrupiące, posypane rafinadą. Kocham, z wzajemnością zresztą.



7. Pudding waniliowy. Dopóki mi się nie przejadł uważałam go za rewelacyjny. Cieszę się, że mi się przejadł, bo kiedyś popełniłam życiowy błąd i sprawdziłam jego wartość kaloryczną. Chwilę później marzyłam o zanikach pamięci. Pudding jest na śmietanie, a te czarne kropki to nie odchody much tylko wanilia z Madagaskaru. Jest też wersja czekoladowa, jeszcze bardziej kaloryczna.



8. Karczochy. Bardzo bardzo je polecam, w przeciwieństwie do tych marki Rolnik te są idealne obrane, nigdy nie trafiłam na twardy kawałek. Pycha! Tylko trochę ich mało w tym słoiku.



9. Frytki i kawałki ziemniaków. Na fotkę akurat załapały się te drugie. Nie będę się rozwodzić, dobre i tanie.



10. Ser żółty. Dobry i wygodny bo pokrojony. Są różne rodzaje, my akurat kupujemy morski.



11. Parówki. Nie jem padliny więc się nie wypowiem czy dobre, dziecko je i mu smakują. Kupuję akurat te ze względu na dużą zawartość mięsa i brak MOMu.



12. Pesto. Bazyliowe i pomidorowe. Dobre i tanie, 4,99 zł. Z reguły mam jakieś zakamuflowane w szafce. Na zdjęciu akurat bazyliowe.



13. Jajka. Nie są wielkie, ale za 5 zł mamy 6 sztuk jajek z chowu wolnowybiegowego. No jakoś mam etyczne opory kupować trójki. Polecam bo nigdy nie trafiłam na zbuka.

14. Makaron Combino. Dobry i tani, w przeciwieństwie do swojego kolegi w czerwonym opakowaniu który jest tylko tani. Czerwony kolega nazywa się Tiradell i go nie polecam. Combino natomiast pojawił się ostatnio także w wersji pełnoziarnistej. Zdjęcie rzecz jasna przykładowe, makaron występuję w różnych kształtach.



15. Mrożone przekąski. Dycha za opakowanie. W każdym są zamrożone sosy do maczania w nich przekąsek. Wszystkie pyszne, ubóstwiam je.



16. Listę dobrodziejstw zamykają tabletki do zmywarki. Dobre i tanie. Kiedyś używałam drogich marki Calgonit które strasznie zmatowiły mi szkło, mimo nabłyszczacza. Odkąd używam tabletek z Lidla moje szkło się błyszczy jak psu jajca. Tabletki dobrze się rozpuszczają a naczynia są zawsze domyte.



Skończyłam i nie wiem jak tu ładnie zakończyć dzisiejszy post. Pewnie nie raz jeszcze do pisania o Lidlu wrócę, bo mimo wszystko lubię ten sklep. Może coś kiedyś się pojawi o paszy z tygodni promocyjnych... A póki co życzę miłych zakupów. Tylko macajcie pieczywo.