sobota, 21 września 2013

Takie tam o maseczkach

Jestem, żyję, mam się z lekka do dupy, gdyż nadmiar harówki w zakładzie pracy nieźle mnie wykańcza, w związku z czym w ostatnim czasie w konkursach wygrałam tylko paszę dla stworzeń latających i nic cholera poza tym.
Byle do piątku...
No ale jak już tu jestem to coś napiszę. Hmmmmm. Chciałam o moim nowym lakierze do pazurów, ale ten dziadowski aparat za cholerę nie chce wiarygodnie uchwycić koloru, więc dopóki ta gnida nie zechce współpracować notki nie będzie.  Niech zatem będzie o maseczkach do gęby.
Wygrane w konkursie dawno temu, ale z powodu licznej konkurencji w kosmetyczce swoje musiały odczekać. Ich cierpliwość została jednak wynagrodzona.
Maski niestandardowe, tzn zamiast wonnej mazi mamy maskę w dosłownym tego słowa znaczeniu.
Polecam wyjść w takiej na ulicę, można zrobić furorę. Ja weszłam tylko do pokoju w którym siedział małżonek i już sesja zdjęciowa by smartfon/ajfon/ajpad/srajpad (nigdy się nie nauczę odróżniać ale do dzwonienia służy) gotowa.


Maska jest bardzo ale to bardzo mokra.
Mimo starań producentowi chyba nie do końca wyszło to co wyjść miało, bo w przeciwieństwie do tradycyjnej mazi i mimo tych twarzowych nacięć, maska do mojej gęby nie przylegała idealnie. Całkiem ok ale nie idealnie. Poza tym źle mało komfortowo się czułam, mimo otworów na usta i nos miałam dziwne wrażenie, jakby ktoś mi ograniczał oddychanie.
Same maski ok, tzn nie piekły, innych atrakcji też nie stwierdzono, natomiast jakby ktoś chciał pytać o działanie to jest ono porównywalne z użyciem kremu na noc zatem dupy nie urywa.
Ta z różowym paskiem co to niby obiecuje redukcję trądziku (maska, nie pasek) też bez szału. Nałożyłam jak mi się niewyciskalny syf na brodzie zadomowił i chciałam eksmitować zanim zażąda stałego meldunku.
Liczyłam na jakieś miłe wysuszanko ale się przeliczyłam. 1:0 dla syfa.
Ciekawy ten patent z oznaczeniem wieku, zwróćcie uwagę. Mimo wszystko nie kupię ponownie.

p.s. syfa nie zameldowałam, nie chciał się dołożyć do rachunków

sobota, 7 września 2013

Stop infantylizacji bloga!

No bo kurde, ostatnio pojawiają się tylko notki o tematyce dziecięcej. Jak nie rower to świńskie książki.
Dziś zatem będzie o lakierze do paznokci.
Lakiery kuszą mnie wszędzie i najchętniej wykupiłabym wszystkie, ale mam ich tyle że głupotą jest kupować nowe. W ogóle głupotą w moim przypadku jest kupować lakiery skoro tak łatwo wygrywa się je w konkursach.
Ten wyjątkowo kupiłam. Miss Sporty Metal Flip kolor 3008.
Spodobał mi się kształt opakowania, choć nie on miał wpływ na decyzję o zakupie.
Kolor. Cudny, po prostu. Kameleon, przy różnym świetle i pod różnym kątem lakier ma inny kolor.
W butelce dominują tony niebieskie. Lakier kojarzy mi się z morską głębiną, syrenami itp
Klimaty całkiem przyjemne, ale na paznokciach niestety wygląda inaczej.
Pędzelek wygodny i szeroki, dobrze się maluje, tylko nie wiem ile warstw trzeba by położyć, żeby uzyskać efekt całkowitego krycia.
Położyłam trzy i w dalszym ciągu prześwitywała mi płytka. Położyłam czwartą i nic się cholera nie zmieniło.
Kolor ładny ale mało wyrazisty. Ja jestem konkretna baba i lubię konkretne rzeczy. Jak obiad to podwójna porcja, jak ciasto to pół blachy, jak lakier to wyrazisty ma być a nie takie nie wiadomo co. Ale niech tam.
Dominujący błękit na pazurach jest głównie fioletowy. Nie jest to kolor który powoduje u mnie palpitacje serca i migotanie przedsionków, zatem problemu z utrzymaniem moczu z wrażenia nie odnotowano.
Natomiast jakość zaskoczyła mnie bardzo pozytywnie, gdyż lakier zmyłam dopiero szóstego dnia.
Jutro testuję cudny i konkretny jak moja dupa Rimmel w kolorze bardzo konkretnego turkusu.
Wybór kolorów mały, poza tym jeszcze trzy ale i tak uważam że są ciekawe i warto się zainteresować.






wtorek, 3 września 2013

Dwa kółka i trochę zieleni.

Lubię zieleń, bardzo lubię, ale kurde, nie ten odcień.
A o czym mowa? O rowerku biegowym Puky XL.
Firmę Puky lubimy, bo choć rowery ma drogie, to jednak dobre i solidne, a poza tym jako jedna z nielicznych nie przeniosła produkcji do Chińskiej Republiki Ludowej, zatem pojazdy są mejd in Dżermany zamiast Czajna. Chwali się. Za to, że firma zatrudnia osoby niepełnosprawne też trzeba pochwalić.
No to chwalimy i kupujemy, to już drugi rowerek Jeremiego, o pierwszym pisałam tu
Czas jednak leci, a Jeremi rowerek tak kocha, że absolutnie sprzeciwił się pedałom. A że znany i medialny fizjoterapeuta potwierdził wyższość rowerków biegowych nad pedałowymi, to miałam argument żeby pewnego pięknego dnia zamówić w Aktywnym Smyku największy model rowerka biegowego Puky.
Sam sklep też polecam, bo szybko i sprawnie, jeszcze zrobili promocję i dzwonek gratis dali. Miło, doceniamy. A do tego duży wybór i dobrze doradzają. Ale koniec wdupowłażenia.

Rowerek od swojego lżejszego brata różni się pod wieloma względami. Wyższą ceną (549 zł zamiast 269), większą wagą (5,6 kg zamiast 3,5 czyli 2,1 kg różnicy), nóżką, hamulcem ręcznym v-brake na jedno koło i kołami. Puky LR M ma je małe i piankowe, Puky XL duże, pompowane i szprychowe. Tyle w kwestii różnic.
Nie będę opisywać który lepszy a który gorszy bo tak się nie da, oba są rewelacyjne, tylko po prostu każdy jest dostosowany do potrzeb i możliwości innej grupy wiekowej.

Tak po prawdzie, rowerek jest na Jeremiego za duży, i spokojnie by mógł do wiosny jeszcze szaleć na małym. Ale się uparł i koniecznie chce na "duzim" bo jest "duzi" i zielony.
A że sobie radzi to zmiękłam. Jeździ wprawdzie wolniej bo nie ma tej stabilności (nie dotyka całymi stopami podłoża), ale się stara i samą technikę ma dobrze opanowaną.

Kilka słów o samym rowerku. Ładny, solidny, porządny. W końcu Puky to Puky i nie ma co lać wody.
Tylko ten odcień... Wybór kolorów mizerny. Zielony, czarny, złoty. Gdybym miała sama wybierać nie wiem co bym wybrała, bo żaden mnie nie przekonał. Ale Jeremi wybrał a ja nie miałam za wiele do gadania. To niech se ma ten zielony.










poniedziałek, 2 września 2013

Infantylne przygody świńskiej rodziny.

Nie żebym świńskich rzeczy nie lubiła, ale przygody wieprza o nazwie Peppa nudzą mnie strasznie i czytam je z pawiem podchodzącym do gardła. Ale mus to mus, potomstwu czytać trzeba.
Nudzą mnie głównie ze względu na swą infantylność i doprawdy nie kumam jak to jest, że moje supermądre dziecko w dalszym ciągu każe sobie czytać te książki. No chyba że też lubi świńskie rzeczy...
Seria nazywa się "Zabawy w wielkie sprawy" i obejmuje ileś tam tytułów ale nie wiem ile, gdyż nie zostało to wyszczególnione. Wiem tylko, że mają numerki.
Mają też obrazki, nawet ładne i kolorowe, bez detali, proste takie, infantylne jak i całość.
Nie żebym całkowicie świńską serię negowała. Nieee, ona jest całkiem zacna, ale moim zdaniem dla dzieci w wieku około 2-3 lat, potem może nudzić.
Język prosty i zrozumiały dla malucha, żadnych skomplikowanych słów, dziwnych rymów i innych tego typu atrakcji.
Jak ktoś ma malucha kochającego tego irytującego wieprza to polecam.
Na szczęście nie są bardzo długie więc da radę przebrnąć.
Cena to 6,99 zlo czyli da się wytrzymać.
I tyle w temacie. Kupiłam w Nota Bene.




niedziela, 1 września 2013

Mądra Mysz by Media Rodzina

Książki z serii Mądra Mysz to nasze ostatnie odkrycie i muszę przyznać, że całkiem udane.
Pierwszą (Mam przyjaciela strażaka) kupiłam w Rossmannie w cenie 7,99 zlo. Jak już ruszyłam tłusty zad po inne, okazało się że innych nie ma. Empik stacjonarny i Matras też nie spełnily moich oczekiwań, a jedyne miejsce w którym dorwałam co chciałam to Nota Bene. 
Wszystkie książki są w jednej cenie czyli ósemka bez grosza. Seria jest przyjemnie rozbudowana, każdy małoletni bez względu na płeć, wiek i kolor paznokci znajdzie tu coś dla siebie. 
Są książki o zawodach (ponad 20 do wyboru), kilka o pojazdach, oraz o Zuzi i Maksie znajdujących się w różnych sytuacjach życiowych. 



Obecnie posiadamy trzy sztuki (Mam przyjaciela strażaka, Mam przyjaciela śmieciarza, Mam przyjaciółkę ratownika medycznego) ale niestety dla mojego portfela obawiam się, że kolekcja się powiększy.

Ta trzecia wzbudziła ogromną fascynację mego dziecka ze względu na obecny na okładce śmigłowiec.
Niestety rzeczony występuje tylko na początku, potem rzecz dzieje się w szpitalu.
Właściwie trudno mówić o dzieje się, bo w ksiażkach nie dzieje się wiele. 
Nastawione są one na objaśnianie świata i ukazywanie aspektów różnych zawodów, a nie na opisywanie przygód śmieciarzy, strażaków czy pań z mięsnego. 

Książki niezbyt długie, ale strona czy dwie więcej i już bym jęczała przy czytaniu, że nudne i długie.
Ilustracje całkiem przyjemne, dość szczegółowe.
Na wewnętrznej stronie okładki możliwość podpisaniem imieniem dziecka oraz informacje o dobroczynnym czytaniu dziecku książek przez 20 minut dziennie. 
Książki dedykowane dzieciom od lat 3, chociaż moim skromnym zdaniem to jeszcze nie ten wiek. 
Trzylatka na stanie posiadam, w dodatku wybitnie inteligentnego i wygadanego, a jednak mam wrażenie że pewne aspekty opisywane w książkach są dla niego mało zrozumiałe, np aparat do resuscytacji, zawał serca czy technika zakładania gipsu na złamaną nogę.
W książce o strażaku mamy wyszczególnione wszystkie elementy wyposażenia, czasem o dość trudnych dla trzylatka nazwach takich jak działko wodno-pianowe, generator prądotwórczy czy zwijadło szybkiego natarcia. Poza tym język jest prosty i zrozumiały dla młodego obywatela.
Tak czy siak polecam bo seria ciekawa i pouczająca. 








środa, 28 sierpnia 2013

CzuCzu czyli zabawa w teatrzyk

Gdyby ktoś miał wątpliwości- żyję. Tylko nie mam czasu, ale tak to już jest że ktoś musi harować żeby byczyć mógł się ktoś.
Wszak sezon urlopowy w pełni, mimo tej burej aury za oknem, zwiastującej te obleśnie długie zimowe wieczory ciągnące się jak smród po gaciach.
Niniejszym proszę mnie zahibernować we wrześniu i obudzić w kwietniu, przy okazji odchudzić o 6 kg, podciąć końcówki włosów i zaopatrzyć w działający na 100% preparat przyciągający facetów. Amen, więcej życzeń nie mam.
A jakby się jednak zahibernować nie dało, muszę kolejną zimę jakoś przetrwać. I te długie wieczory też.
Długie wieczory z intensywnym trzylatkiem. Można czytać książki, układać puzzle, klocki, przemalowywać na buro kuchnię plakatówkami, a jak się to wszystko znudzi, można wyjąć teatrzyk czyli Figurkowe Zabawy CzuCzu.

CzuCzu lubię bo generalnie lubię to co edukacyjne i pomysłowe. Teatrzyk jest w niewielkim pudełeczku, które zawiera papierową scenerię oraz faunę do wyrwania. Rodzic jednak niezbędny, dziecko może źle wyrwać czyli porwać i po zabawie.
Do wyboru mamy osiem różnych teatrzyków, każdy zawiera 4 zwierzątka i CzuCzu, przy czym podzielone są one tematycznie, np zwierzęta mieszkające na łące, nad jeziorem, na polanie, w lesie.
Producent rekomenduje zabawkę dla dzieci w wieku 1-3 lata, co dla mnie osobiście jest nieporozumieniem.
Widział ktoś kiedyś roczniaka świadomie bawiącego się teatrzykiem?
Zapewne natomiast fajnie się zgniata papierowe zwierzęta i próbuję konsumować.
Zabawka fajna bo dająca duże pole do wykazania się kreatywnością. Można odgrywać sceny na tle składanej scenerii, można przykleić figurki do długich wykałaczek i urządzić teatrzyk cieni. Można pokolorować figurki a konkretnie ich część zadnią. Są też zagadki, wypisane na scenerii.
I wszystko byłoby pięknie, kreatywnie, rozwojowo i w ogóle super-duper, gdyby nie fakt, że figurki są wykonane ze zbyt cienkiego i podatnego na zniszczenie papieru, zdecydowanie nie dzieckoodpornego.
Może gdyby podstawki byłyby wykonane z jakiejś twardszej tekturki, całość byłaby stabilniejsza.
Ale nie jest i mój trzylatek nie jest w stanie sam połączyć podstawki i figurki bo to delikatna robota jest.
Pomysł fajny tylko wykonanie kuleje. Szkoda, oj bardzo szkoda.









niedziela, 18 sierpnia 2013

Czekoladove love czyli Torciki Goplany

Tak, jestem ostatnio monotematyczna, ale żarcie to moja wielka miłość i nic na to nie poradzę.
Torciki Goplany nowością wielką nie są, kilka msc na rynku egzystują, ale są dobre więc warto o nich wspomnieć.
Torciki wbrew swej nazwie niewiele mają współnego z tortem jako takim. Jakby się głębiej zastanowić to nic nie mają. Albo mają. Jedno i drugie jest dobre. 
Występują w czterech smakach (orzechowo-czekoladowe, orzechowo-śmietankowe, waflowo-karmelowe i truflowo-pistacjowe), a każdy smak w dwóch formach- pakowane pojedynczo oraz w torebkach. Ta pierwsza opcja pasuje mi bardziej, gdyż kupując opakowanie zawsze lituję się nad tymi których jeszcze nie zjadłam, i chcąc zapewnić im towarzystwo tych zjedzonych nie mam innego wyjścia jak zjeść wszystko naraz. Zatem nie jest to obżarstwo tylko wspaniałomyślność. 
Pod lupę bierzemy tylko 3 z 4 smaków, ponieważ w sklepie zabrakło. 
Kocham pistacje więc ten smak rajcował mnie najbardziej, ale niestety, pistacji tu nie czuć. Pralina jest truflowo-pistacjowa z nazwy, smak truflowy zdecydowanie dominuje, co nie zmienia faktu że całość jest godna polecenia. 





Waflowo-karmelowe również są bardzo zacne, ale jak ktoś liczy na ciągnący się i obłędnie słodki karmel może się bardzo rozczarować. Karmel jak widać na załączonym obrazku jest zwarty i gotowy, ale niestety też nie jest bardzo wyczuwalny. Ale pralina i tak pyszna, chociaż jakby mi ktoś powiedział, że to smak waflowy to bym chyba miała wątpliwości. Nieważne jak się nazywa, zapewniam że jest grzechu warta. 

Orzechowo-czekoladowa również skradła me serce, choć smak czekoladowy dominuje, orzechowy trudno wyczuć.

Ciężko powiedzieć która smakowała mi najbardziej. Wszystkie są grzechu warte. Minus za dominację jednego smaku ale i tak polecam.

sobota, 17 sierpnia 2013

Stołowe gadżeciarstwo.

Uwielbiam te białe koperty i inne przesyłki, a one lubią mnie. Uwielbiam je otwierać i cieszyć się niespodzianką. Wczoraj rano ucieszyłam się na widok dużej, białej koperty, i jeszcze bardziej zaskoczyłam gdyż zdjęcie wygranej nagrody było zupełnie inne. A może to było tylko zdjęcie poglądowe...
W każdym razie wyjęłam z koperty wściekle pomarańczowy talerz plus komplet żółto- czarnych sztućców.
Małe śledztwo w Internecie i już wiedziałam o co kaman.
Constructive eating stworzyli amerykańscy rodzice niejadków, żeby zachęcić progeniturę do konsumpcji.
Jest wersja damska i męska, a w obrębie każdej z nich mamy talerz, sztućce, pluszaka i podkładki pod talerz. Wyboru wzorów i kolorów nie ma. Dla chłopca zestaw budowlany, dla dziewczynki ogrodniczy.
Trzeba przyznać, że fajny gadżet, ale z gadżetami jest często tak, że są fajne ale mało praktyczne.
Tu mamy dwa w jednym. Dużym zaskoczeniem był napis Made in USA zamiast Made in Wszechobecna Czajna. Można myć w zmywarce (ukłon w stronę matek lubiących ułatwiać sobie życie), oraz używać w mikrofalówce.
Szybkie mycie i testujemy.
Zacznę od minusów a właściwie jednego bo innych się nie doszukałam.
Widelec. Nie wiem kto go stworzył i po co, być może to zakamuflowany grzebień czy cholera wie co, ale nabicie nań paszy wymaga dużych nakładów cierpliwości. Co nabiję to wszystko spada. Dziecko jednak jest uparte bo widelec cholernie mu się spodobał, tak jak i pozostałe sztućce.
No to plusy. Talerz mimo braku gumowych wypustek (to brązowe jest plastikowe) nie przypomina od spodu zamarzniętej sadzawki i całkiem przyzwoicie trzyma się stołu.
Jest też duży (wszak to hamerykański twór) i ładnie wykonany. Dzięki przegródkom można sobie żarełko oddzielić jak ktoś lubi je mieszać dopiero w przewodzie pokarmowym. Wyrażne oznaczenia co gdzie ma swoje miejsce. Jest już po pierwszym spotkaniu ze zmywarką i ma się dobrze.
Sztućce dobrze leżą w małej łapce, w każdym razie Jeremi nie skarżył się że są niewygodne i chętnie się nimi posługiwał. Są podgumowane więc sie nie ślizgają. Do tego są ładne i bajeranckie.
Co więcej? Nic. Solidnie wykonany i praktyczny bajerancki gadżet z beznadziejnym widelcem. Dla dziecka duża atrakcja więc polecam.
http://www.constructiveeating.com/