piątek, 7 czerwca 2013

Maseczka z wbudowanym alarmem.

Mowa o maseczce niemieckiej marki Balea. Dwie inne miałam już przyjemność testować tu ,tym razem przyszła kolej na cynkową. Szczerze pisząc, większe zaufanie mam do maseczek, których się nie zmywa tylko usuwa resztki które się nie wchłonęły. Do tej podeszłam zatem z dystansem, ale lubię się czasem pozytywnie zdziwić. To się zdziwiłam.



Saszetka zawiera dwie oddzielnie zapakowane porcje, choć moim skromnym zdaniem ilość spokojnie można by podzielić na trzy. Maska ma kolor śnieżnobiały i gładką konsystencję. Rozsmarowuje się łatwo, nie piecze. Należy ją zmyć po 10-15 minutach. I w tym momencie mamy największe zaskoczenie, bo kiedy następuje ta magiczna wiekopomna chwila kiedy zdajemy sobie sprawę że to już, białe mazidło na facjacie nagle zaczyna piec jak opętane, więc galopem udajemy się do łazienki żeby sobie ulżyć. Efekt? pozytywny. Skóra sprężysta, rozjaśniona, gładka i promienna. Przez chwilę pojawiło się uczucie ściągnięcia, ale trwało tak krótko że nie zdążyłam sięgnąć po krem na noc. Do tego fajnie wysusza syfy na brodzie. Pewnie jedyną wadą jest dostępność zarówno tej maski jak i wszystkich produktów Balea.

1 komentarz:

  1. O! a u mnie maseczka Balea leży i czeka na swoją kolej. Ciekawe jak u mnie się spisze :)

    OdpowiedzUsuń